sobota, 3 kwietnia 2010

paragliding: Beskid wyspowy, Tymbark inaczej

Sooo, sobota. Świąteczna. Czytaj latająca. Pogoda idealna. Kierunek wiatru WSW, wskazuję że jeśli wybieramy latanie w Beskidzie wyspowym, najlepszym startowiskiem będzie Podobin. Wyjeżdżamy w trójkę rankiem po 8ej.

Na miejscu jesteśmy koło 10 (to godzina jazdy z Kraka), gdzie organizujemy sobie u lokalnego rolnika, wywózkę na górę w wozie drabiniastym za traktorem :-) Lepiej dać dyche, niż tyrać z 20kg+ na górę ;-) Na startowisku rzeczywiście tłok, jednak jak pokazują pierwszy próby latania (zlatania, bo kończą się od razu poniżej), musimy poczekać jeszczę z godzinę na wiosenną termikę. Słońce musi bardziej ogrzać ziemię by bąble termiczne (kominy) mogły zacząć się odrywać, a nam pomagać latać.


Koło 13 startujemy. Ja z lekkimi problemami jakieś pół godziny później. Przez to, główna grupa mi ucieka, stąd cały przelot spędzę sam. W powietrzu jest mega zimno. Pod podstawą chmur na wysokości 2500mnpn jest około 1C. Pomimo kilku warstw ciuchów marznę jak bałwan. Śniegowy. Organizm broni się jak może, dzięki czemu wiem już np. że ciekłe śpiki są słone w smaku.

Widoki i nauka taktyki przelotowej wynagradza trudy. Lecę w strone Limanowej, przelatując nad Tymbarkiem. Soków nie stwierdzono.


Miałem dużo szcześcia, gdyż koło Tymbarku, zleciałem na jakieś 400m i już szukałem wzrokiem miejsca do lądowania, gdy udało mi się znaleźć niezły komin który wyniósł mnie pod podstawę w ciągu kilku minut (średnio 5m/s). Dalej przelatuję nad Limanową i lecę pasmem w stronę jeziora Rożnowskiego. Przeczekuję tuż pod pasmem chmur kilkadziesiąc minut kryzysu termicznego (kiedy chmury zasłoniły większą część ziemi, ograniczając termikę), po czym lecę w stronę Gorców. Udaję mi się zrobić niezły dystans, chyba najdłuższy jaki zrobiłem, będzie liczone po punktach zwrotnych około 50km, zaś drogi przebytej 100.



Byłem sam i nieźle zmęczony, więc bałem się przelecieć ostatnią przełęcz i uderzyć prosto w góry by zamknąć pętlę. Ponieważ wszyscy wylądowali już sporo wcześniej (i co słyszałem przez radio łapali stopy/busy/itp), a ja byłem już sam w powietrzu, zawróciłem i zdecydowałem się na lądowanie po tej samej stronie pasm co oni, by prościej było się potem znaleźć lub uderzyć mi z buta do odległej około 10km Limanowej.

Po wylądowaniu, zlokalizowały mnie dzieci (średnia wieku 5 lat?) z okolicznej wioski, po czym znanym sposobem zaraz zleciała się ich cała banda (w kupie raźniej). Jedno najodważniejsze zostało wytypowane do zadawania pytań, więc miałem teleturniej z wiedzy o lataniu :-) Z plusów było mi prościej poskładać cały sprzęt, bo czeradka ochoczo pomagała. Krótki marsz do najbliższego kościoła (przydają się na coś, prosto zlokalizowac środek wsi, a i umówić się z kumplami na zbiórkę też). Tam złapałem stopa, który dowiózł mnie do głównej drogi, skąd zabrali mnie juz znajomi, którzy namówili jakiegoś tubylca, by za stówke pozbierał nas z całej doliny. Wesoły busik mieliśmy ;-)

BTW, niech nikt nie mówi że Polska nie może byc ładna. Poniżej zdjęcie wsi, które zrobiłem kilkadziesiąt sekund przed lądowaniem tuż obok domku z zielonym dachem. Klikaj by powiększyć.

czwartek, 1 kwietnia 2010

paragliding: Słowenia, ach ta pogoda

Niestety pogoda jednak zrobiła nas w bambuko. Leje i leje i lać nie przestanie. Prognozy są opłakane, na całą południową Europę, z wyjątkiem Hiszpanii, ale tam trochę za daleko dla nas.

Przewidywania na niedziele wyglądaja np. tak:


Dupa. Decydujemy więc, że wracamy do PL. Nie ma co siedzieć tutaj i patrzyć jak deszcz wali i podtapia kamping. Te 1000km, 9 godzin jazdy mija szybko. Przyzwyczajam się do tego i wydaje mi się to małym dystansem. Świat rzeczywiście się kurczy.

Galeria zdjęć z wyprawy, na mojej picasie jako 2010lijak.

Na przyszłość linki do stron których używamy do sprawdzania pogody:
mapy nato  (oraz skrót samych do obrazków)
ilmeteo
windguru
meteoblue
icm meteo

W Polsce ma być w sobote pogoda do latania, o czym za chwilę..

poniedziałek, 29 marca 2010

paragliding: Słowenia, Anteny podejście drugie

Pierwsze co robimy rankiem to szybki rzut oka na niebo. Oko upada niedaleko i nawet nie boli specjalnie. To serce krwawi: niebo zachmurzone. Werdykt: pogoda nie do latania. Lekki wkurw, bo kolejne dwa dni zdecydowanie ma lać (www.meteoblue.com) i dopiero w czwartek/piatek bedzie sie znowu dało latać. Może, bo wiadomo że dalekie prognozy to ki czort wie jak sie sprawdzaja. Przejechać 1000km by polatać jeden dzien, to troche przesada. Nawet jeśli pierwszy dzień był jak widać poniżej idealny..


Ku naszej uciesze o 11 nad szczytami zobaczyliimy kilka glajtow. Co prawda robią szkolne zloty, ale wystarczające by nas zmotywować. Wio z kampingu, przebieranie i na góre. Samochód zostawiliśmy na parkingu u góry, i zasuwamy przez las z buta na sam szczyt. Na niebie niby cirrus (bardzo wysokie rzadkie pierzaste chmurki), więc latanie powinno byc słabe, ale o  12 robi się niebieskie 'okienko'. Prezent od Bogów? Startujemy, choć ze słabym przekonaniem i na pewno bez ambitnych celów. Ot polatajmy troche na głównym masywie Lijaka. Możę jakieś figurki wymodzimy.


Tuż po starcie szybka decyzja: lewo czy prawo? Wybieram prawo bo cycki. Tzn tzw cycki :-). Czyli dwa sliczne wzgorki. Jagódki znaczy :) Po prawdzie to żadne skojarzenia nie wpłynęły na moją decyzję, po rostu to jedyne nasłonecznione wzgórza w dolinie. Coś tam musi byc termicznego. I jest. Kominki dzisiaj slabsze, po 3m/s, ale są i co najwazniejsze idą stabilnie w gore. Berbeć wlecze dupsko dolinką przy drugim cycku, Maro poniżej przy skałach żebrze. Ja mam trochę więcej szczęścia. Udaje mi sie wykrecić podstawę (dzisiaj tylko 1700mnpm). Decyduje więc że zawracam i spróbuje polecieć na wschód znowu do Anten. Maro i Berbeć widza że sie da i szybko idą za mną. Pykam kilka fotek Marowi.


Nad Czavenem (czy jak sie tam to pisze) robimy razem z Marem w jednym rozleglym kominie podstawę. Chmura jest ogromna i ssie niesamowicie. Turbulencje też spore, jak to pod chmurą, ale kręcimy do końca podstawy twardo, jeśli mamy bowiem przeskoczyć na następny masyw, musimy mieć zapas wysokości. Mając na budziku 1800mpnp wjeżdzamy w mleko. Powoli wszystko zasnuwa się mgłą i nic nie widać... Wrażenie niesamowite i inne od oczekiwanego. Chmury nie mają dyskretnych granic (jak powiedziałby pewnie mój brat). Najpierw nie widzisz nic do góry i masz wrażenie jakbyś przebywał pod rozległym ciemno szarym sufitem. Za chwile powoli tracisz widoczność także na boki, a jedyne okno ze światem jest pod Tobą. Innymi słowy szary pokój bez okien i drzwi w wariatkowie, z dziurą zamiast podłogi. Za chwile i ono zachodzi mgłą. Dobra dobra - koniec tego bajkopisarstwa. Jesteśmy oddaleni od siebie raptem 100m, i widzimy się piąte przez dziesiąte. Czas uciekać by nie powiedzieć spierd..ać. Maro krzyczy jeszcze przez radio: "ja wschod, ty zachod". Szybki rzut oka na aktualny kierunek i dalej lecę już tylko na GPS, zakładając, że Maro zastosował się do swojego zalecenia i nie wjedzie mi zaraz w kuper. Albo ja jemu. Nic nie widać, ale na szczeście po minucie wyskakujemy z chmury. Wrażenie mleciowate. Zdjęcia zrobiłem, ale były szare więc zamiast nich wrzucam ciekawsze.


Robimy przeskok na kolejny masyw (tzw. Kovk) i zasuwamy w strone celu. Robimy cały Kovk (będzie z 5km?) i nastepnie przeskok na finalne pasmo prowadzące do Anten. Zmienia się pogoda, a niebo zachodzi chmurami w 80%. Na dodatek to są ciemne i ciężkie chmury, nieładne takie, choć, co plus, ssie w góre niesamowicie. Stres jest. Co minute głowa zatacza okrąg (ach te obrotowe kręgi szyjne) i weryfikuje czy pogoda jeszcze jest akceptowalna do latania. Uszy postawione jak u psa. Wystarczy jeden grzmot byśmy natychmiast podjęli o decyzje o lądowaniu. Jest na szczęście cicho. Dolatujemy do celu i zawracamy (ja troche wcześniej wymiękam, bo znowu nie mam fakczonego balastu i pod wiatr lęcę wyraźnie wolniej niż Maro, a nie chcę wracać całkiem sam). Pogoda psuje się bardziej. Berbeć gubi się gdzieś po drodzę i nie odzywa się na radiu. My spadamy z tej doliny na pełnym speedzie. Udaje sie przeskoczyć przełęcz na Kovk bez przeszkód. By wrócić zostaje już tylko przełęcz na Czavena. Jest już jednak późno, termika wysiadła (słońca nie ma) i latamy tylko na tzw. żaglu, czyli silnym wietrze przy graniach. Prawie 4h w powietrzu. Głodno. Zimno. Mokro w spodniach jeszcze nie, ale nie długo... Ląduje wiec na oficjalnym lądowisku pod Kovkiem, czekam na Mara i idziemy do pizzeri gdzie melinujemy sie na wyżerke. Berbeć się znalazł. Jak się okazało próbował dłużej, ale w efekcie wylądowal tylko 5 km dalej, za to w jakiejś czarnej dupie :-) bez śladu restauracji w pobliżu. Tym samym to on dostaje telefonicznie zadanie łapania stopa, powrotu na kamping i następnie zgarnięcia nas (my czekamy na smażony ser, frytki i kalmary :-). W efekcie dotrze po nasze auto i zabierze nas mocno sennych z lokalnej knajpy "Anja" koło 21. Sen zabija nas na kampingu tuż po 22. Poniżej widać jak wyglądało niebo gdy Maro lądował.

niedziela, 28 marca 2010

paragliding: Słowenia, powrót z Anten

Po lądowaniu pierwsze co robie to wcinam prowiant. Niby człeczyna się w powietrzu nie wysila, ale.... te kilka godzin maksymalnej koncentracji, ssie kalorie niczym mięsień czworogłowy uda Armstronga na podjeździe w Tour de France. Popijam balastem, znaczy wodą :-) Troche jestem wkurzony, że nie dałem rady przebić się z powrotem od Anten pod wiatr i solennie obiecuje że następnym razem biore minimum 10kg balastu (dociążona paralotnia leci szybciej, średnio 2km/h na każde 10kg).

Drugą rzecz, to muszę ściągnąć cebulkowe ciuchy. Na ziemi jest +18C, a jestem ubrany tak by wytrzymać te kilka stopni które miałem u góry przy podstawie. Pakuje zabawki i zakładam te swoje 20kg na plecy ruszając w stronę drogi. Czego nie wiem, czeka mnie jeszcze półtoragodzinny marsz doliną zanim złapie stopa. Oraz zakwasy barków dnia następnego :-) W Słowenii załapać stopa prosto, zwłaszcza że serce się kroi jak widzisz takiego drobnego homosapiensa jak ja, zasuwającego z plecakiem podobnej wielkości :) Tym razem zabrało to dłuższą chwilę, gdyż droga byłą bardzo mało uczeszczana (raptem z 30 samochodów naliczyłem). Plułem sobie w brodę, że nie wybrałem do lądowania jakiegoś większego miasta mijanego po drodzę (jak widać na zdjęciu), no ale wtedy nie zrobiłbym Anten...


Złapany Słoweniec okazuje się anglojęzyczny (choć po polsku od biedy da się porozumieć w prymitywny, ale skuteczny sposób) oraz choć nie wie dokładnie gdzie jest mój kamping (a ja też nie wiem  :) dzwoni po swoich znajomych pytając 'gdzie "mieszkają paralotniarze" i gdzie jest góra Lijak :) W końcu decyduje się nadłozyć drogi i zawozi mnie na sam kamping. Po drodze oczywiście standardowa dyskusja o lataniu :) oraz, by zaspokoić moją ciekawość o biznesie i recesji na który zmieniam temat, chcąc się trochę więcej dowiedzieć o tym co i jak finansowo piszczy w Słowenii (miłe oku miejsce na emeryture :). Z ciekawostek: banki wciąż nie chcą w Słowenii udzielać kredytów.

Podróż samochodem trwała koło 30 minut. Dziwne wrażenie oglądać całą trasę, tym razem z dołu. Dłużyła się okropecznie. Nie wiedziałem że był to aż taki kawał drogi. Dziwnie, choć Kaczka dziwaczka czułaby się miodnie.

paragliding: Słowenia, lijakowa wprawka, czyli jak zrobilem anteny

Jechaliśmy z Kraka, do Nowej Goricy przez całą noc. Po kilku dniach intensywnej pracy, imprezowania,  dałem rade prowadzić tylko ;-) do 4am. Potem zmienił mnie Maro, który dowiózł nas na kamping pod Lijakiem na 9tą. Szybkie przepakowanie, zakwaterowanie, mega kawa i wio na startowisko.


Pogoda wygląda na idealną. Nie ma co czekać. Trzeba startować, co też niezwłocznie robimy, będąc już około 12am w powietrzu. I rzeczywiście, u góry okazuje się że warunki do latania są świetne. Kominy termiczne nawet do 6m/s w gore. Ciężko mi opisać jak wielka to frajda wykorzystywać w praktyce cykl cyrkulacyjny natury, który każdy zna ze szkoły podstawowej. Prądy wznoszące chętnie i miło wynoszą do góry nie tylko pare wodną, ale i paralotniarzy. Pod warunkiem że je umiemy znaleźć ;-) Umiemy!

Wykręcam pierwszy sufit w tym roku. Sufit, czyli poziom podstawy chmur, zwany też w skrócie  po prostu 'podstawą'. Wyżej na paralotni sie nie da latać (mniej więcej), bo na poziomie podstawy chmur, gdzie zaczyna się kondensacja, kończa się jednoczęśnie prądy wznoszące. Dokładniej to kończą się w środku chmury, ale tam już nie wlatujemy z oczywistych powodów (widoczność i turbulencje).


Po około 20 minutach w powietrzu, i oswojeniu się z warunkami (wszak to pierwsze większe latanie dla mnie w tym roku), decyduje się na dłuższy przelot. Chciałbym 'zrobić anteny'. Czyli przelecieć wzdłuż trzech dolin i trzech masywów odległość około 40km, w tym wykonać dwa trudniejsze 'przeskoki' pomiędzy pasmami gór. Chcieć to móc, mawiają, więc lecę, dając znać chłopakom przez radio. Maro decyduje się polecieć ze mną.


Kolejne kilometry lecą. Kolejne godziny. Jesteśmy wciąż w powietrzu łapiąc kolejne kominy i posuwając się do przodu. Udaje sie przeskoczyc mi dwie przełęcze i po 3 godzinach "robię" osławione anteny, będąc w linii prostej 40km od startu (mój GPS pokazał ponad 60km trasy ze wszystkim kółkami itd). Mój życiowy rekord. Sam jestem nim totalnie zdziwiony. Za antenami jest już płaskowyż, a ponieważ w chwili euforii nie do końca przemyślałem sprawe 'co dalej', wlatuję za nisko w wylot ostatniej dolinki. Jednocześnie wieje tak silnie, że gdy po Antenach robie zwrot by spróbować wrócić, mam postępowa pod wiatr na poziomie 5km/h przy ciągłym opadniu. Pode mną las, więc nie wygląda to na rozsądny powrót, chyba że dla botanika zainteresowanego zbieraniem igliwia przed opadem.. Top landing (lądowanie na szczycie góry) przy antenach to głupi pomysl (zbyt trudne to dla mnie), wiec jedyne co mi zostaje to odwrócić się znowu i polecieć dalej na płaskowyż za antenami i gdzieś tam wylądować. Pomny doświadczeń ostatnimi czasy, jeszcze przed lądowaniem, gdy mam około 500m wysokości, dokładnie obczajam rozkład dróg i wiosek tak by wiedzieć gdzie i jak wracać. Udaje mi się też wytypować dużą polanę niedaleko drogi, bez żadnych drzew na nawietrznej, innymi słowy, idealne lądowanie. Które też kilka minut później bezpiecznie przeprowadzam. Pierwsze w życiu 40km zaliczone.

sobota, 27 marca 2010

paragliding: Slovenia, italy and EASTer alps

Paralotniowy rok 2010 czas rozpocząć. Sporo wyposzczony od czasu wyprawy do Hiszpanii w listopadzie, nie moglem sie juz doczekac końca marca. Plan wyglada nastepujaco: najpierw od 27 uderzamy do Slowenii, na mniejsze gorki, a nastepnie po kilku dniach od 1 do 5go kwietnia jedziemy kilkadziesiat kilometrow na polnoc, we wschodnie pasmo Alp, na ktorym, jesli sie uda - bedziemy przekraczali granice do Włoch w powietrzu. Dwukrotnie :) Tak by doleciec do Gemony i wrocic z powrotem do Tolmina lub Kobali w Słowenii. Jeśli pogoda będzie krzyżowała nam plany, to uderzamy bardziej na zachód do Bassano del Grappa we Włoszech. Innymi słowy, paralotniowy raj na wiosne :-)

Ostatni tydzien byl morderczy i ultra pracowity. Raz ze pelne dwa dni szkolen (notabene, bardzo pozytywnie zostalem nimi zaskoczony!), dwa ze masa pracy by zakonczyc wszystko przed wypadem. Klienci nie próżnują, a po recesji w biznesie w PL ani widu ani slychu... Zdazylem fuksem na pociag po piątej z Wawy do Kraka, w nim całe 2,5h intensywnie sklejałem oferte dla fioletowych. Dokończyłem ją już w domu, i o 22 wybyłem na miasto, dokonać resetu układu sterującego. Reset zakończył się pozytywnie w okolicach 5/6am i nawet nie obfitował dnia następnego w typowe jegoż syndromy - chwała K za 30 minutowy spacer do domu. Producenci kefiru też mają w tym udział.

Sobota szaleńcza, wszak za kilka godzin wyjezdzamy, a ja nie dosc ze nie spakowany, to połowy rzeczy nawet nie kupiłem (w tym namiotu, oraz nowych ciuchów do latania :) Sztuka pakowania na ostatni moment została tego dnia podniesiona na następny level: teraz także kupowanie wszystkiego na ostatnia chwile :)

Niestety nie dotarł na czas mój nowy spadachron zapasowy (po ostatnich przygodach w dachstein, zdecydowałem się na wymiane części sprzętu). Kupiłem mega wypasione ultra lekkie 1500 gramowe cacko (APCO 18SLT). Do Słowenii pojade więc z naprędce pożyczonym. Na dodatek prognozy pogody są bardzo kiepskie. Wręcz zastanwiamy się z Marem, czy na pewno jechać... Ponieważ musiałem popoludniu wpaść jeszcze do firmy podpisać ponad 100 kartek wielkanocnych, miałem bite 30 minut czasu do namysłu co tu zrobić z wyjazdem. Niby prosta rzecz, ale podczas tak fizycznie mozolnej pracy można zwariować (na ściance nie męczą mi się tak ręcę jak przy złożeniu tylu podpisów :-)

Decyzja: jedziemy!

piątek, 20 listopada 2009

paragliding: Andaluzja, podsumowanie i zdjęcia

Było i minęło, zleciało tak szybko, że nawet nie zdążyłem się obejrzeć. Szkooooda. Zwłaszcza iż niektórzy zostali na kolejny tydzień. Buuu szczęściarze, co pracować nie musza ;-) Latanie w takich krajobrazach, w spokojnych warunkach w powietrzu to spory komfort, co by tu nie mówić o tym sporcie.

Wszystkie zdjęcia z wyprawy, są na mojej picasie, a tutaj krótkie podsumowanie i ostatnie fotki.



Latanie w andaluzji, było w tym roku bardzo lajtowe. Pogoda nie była wymagająca i sprzyjała tak, że moglismy każdego dnia polatać. Niestety przeważnie były to krótkie loty i bujanie się na żaglu. Inwersja skutecznie ograniczyła nasze plany przelotowe. Ciekaw jestem czy tak było podczas naszej bytności, czy ogólnie listopad w Hiszpanii jest bardzo spokojny. Biorąc jednak pod uwage dużą ilość szkół które w tym samym czasie jeździły po okolicy, mogę zaryzykować stwierdzenie że Andaluzja dla wymagającego pilota może czasami być troche za spokojna.



Istotnym plusem był często występujący na stokach Liharu żagiel, dający możliwość poćwiczenia prostszych figurek acro, jak na przykład wingoverków, małych spiralek i ogólnie dobrej kontroli glajta w powietrzu. W myśl zasady: łapiesz wysokość, robisz kilka figurek, odbudowujesz wysokość itd.. Jak na przykład Slavo na zdjęciu w wingoverze:



Co dalej? No w tym roku to raczej mi już starczy. Plany tegoroczne, które opisywałem w grudniu 2008 zrealizowałem z naddatkiem (łącznie z nieplanowaną mała katastrofą lotnicza z udziałem niżej podpisanego :). Może jeszcze w grudniu pojadę do Zakopanego zlecieć z Kasprowego. Ot takie małe przymiarki do przyszłorocznego latania w Tatrach, które na wiosne 2010 mam zamiar uskuteczniać.



Natomiast w całym 2010, mam nadzieje, iż uda się polecieć (tradycyjnie, nie na mojej pomarańczce :) na drugą, południową, półkulę, polatać gdzieś, gdzie jest całkiem całkiem inaczej niż u nas. Celuję w Chile i Atakamę. Byłoby miodzio, gdyby się udało!


niedziela, 15 listopada 2009

paragliding: Andaluzyjskie wsie

Adaluzyjskie wsię są trochę inne od naszych. Zbite i niewielkie obszarowo. Wyglądające raczej jak małe miasteczka. Z knajpą (malutką) na każde dziesięć domów. Bardzo spójne architektonicznie. Czyste. Z bogatą infrastrukturą drogową. Bez żadnego, ku..wa internetu :) Totalnie nie kumające angielskiego. Z ładnymi Hiszpankami (a Hiszpanami, to nawet bardziej :-D). Bez obejść (stodoły nie uświadczyłem). Z prawdziwym nocnym życiem (spać się nie da, tak hałasują). Pustawe za dnia. Z powietrza wyglądające jak małe białe wysepki. Z wąskimi drogami. Z domkami w których większość ma tarasy na dachu (i grille :)

No ale dość słów,niech mówią zdjęcia.









Aha, hiszpańskie muchy, są jak polskie, też z nami latały.


sobota, 14 listopada 2009

paragliding: Algodonales, rozdarte linki

P. miał mega fuksa. Cały ten wyjazd to dla niego jest pasmo szczęścia. Szczęścia w nieszczęściu. Dzisiejsza sytuacja była odlotowa. W pełnym tego słowa znaczeniu. Jak potem opowiadali to bezpośredni świadkowie.



Patrze i widzę jak na (sic!) skrzydle P., który jest jakieś 50m nad ziemią, leży ktoś (tak tak, w locie), kto z kolei leci w przeciwnym kierunku. WTF??? Leży??? Czyli tak jakby zderzyli się w locie, czołowo, tyle nie byli na tym samym pułapie, ale wyższy pilot (pilotka jak się potem okazało) zaczepiła minimalnie nogami o czoło skrzydła, no i siłą rozpędu, przy zahaczonym bucie, położyło ją na czaszy dolnego skrzydła (Dlatego że jej własne skrzydło cały czas leciało). Warto zauważyć że sytuacja miała prędkość sumaryczną około 70km/h (bo czołówka). Na całe szczęście siła była tak duża, a zahaczony but tylko nieznacznie, że paralotnie rozdzieliły się po kilku sekundach. Nic za darmo: po wyrwaniu 3 linek ze skrzydła P.



Co dalej? Ano P. mocno wystraszony poleciał natychmiast w kierunku pierwszego miejsca nadającego się do wylądowania co mu się bezpiecznie udało. Paralotnia z 3 wyrwanymi linkami nie napawa jednak spokojem... Brrrr. Pilotka z górnego skrzydła, po zerwaniu wpadła w bardzo szybką rotacje i jej sytuacja wyglądała bardzo bardzo niebezpiecznie, zwłaszcza że była nisko nad ziemią. Na całe szczęście tuż nad skałami udało się jej wyprowadzić skrzydło z rotacji i wyjść cało z podwójnej opresji.



Kto spowodował wypadek? Wydaje się że nie P. tylko pilotka, która z góry i z przeciwka na niego naleciała. P. miał pierszeństwo (grań po prawej stronie). Zasłone milczenia spuszczamy jednakże na ich oboje, bo niezależnie od pierszeństwa, zasada zachowania separacji w powietrzu obowiązuje każdego pilota, i to czy masz czy nie masz pierszeństwo, gdy widzisz że ktoś na Ciebie leci, to uciekasz... Czego żadne z nich nie zrobiło, mimo iż widzieli się dokładnie i nie byli zaskoczeni - chwile to wszak trwało zanim na czołowym kursie się zderzyli...



Tego wieczoru P. stawiał w knajpie wszystkim drinki, bo strach pomyśleć jak ta historia mogła się skończyć... 50m nad ziemią, nie mieli raczej szans by spadachron ratunkowy zdążył się otworzyć.

piątek, 13 listopada 2009

paragliding: Algodonales, żagielek na zachodnim stoku Liharu

Dzień nie zapowiadał pokazów głupików akwariowych. Jednak na wieczór zrobiły się warunki do latania żaglowego na zachodnim stoku Liharu, co zaowocowało chwilami, chyba nawet 40 skrzydłami w powietrzu. Tłok i gęsto że hej. Oczy dookoła głowy i uważny pilotaż ze wzgledu na ilość osób.


Maro, pirat drogowy robi 20m obok zwrot prosto na mnie, zapominając popatrzeć się przed skrętem. Reakcja natychmiastowa, daje po lewym kołku tak mocno że słyszę świst powietrza. UFFF. Druga reakcja? Łapa do radia, by op...lić gada w eterze. W ramach rekompensaty robimy za chwilę ustawkę i pyka mi z bliska kilka fotek :-)



Zgodnie z obietnicą w dupie miałem ruch, turbulencje: PTAKI :) W jednym z momentów było ich ponad 20 w jednym kominie. Dużych drapieżnych, statecznie szybujących w powietrzu. Śliczny widok. Zdjęcie zdążyłem zrobić, ale z dystansu, więc wciąż trzeba mi uwierzyć na słowo że da się być na kilka metrów od takiego drapieżnika.


Mocno wymarznięty, wracam nad górkami do La Mueli. Pierwszy raz, przyznam szczerze że przez przypadek :) udało mi się lądowanie z tzw. efektem flare, czyli rozpędzenie skrzydła na wysokości 10..20m, tak by na pełnej szybkości dojść do około 50cm nad ziemią i wtedy cały czas już na takiej ultra niskiej 'wysokości' lotem koszącym przelecieć kilkadziesiąt metrów hamując na końcu do zera (wymiana spadku prędkości postępowej na brak opadania) z bardzo delikatnym przyziemieniem. Miodzio wygląda, miodzio uczucie. Już wiem co będę ćwiczył przy następnych lądowaniach :-)



Lądowanie ogólnie nie było dzisiaj bardzo trudne, ale nie należało do prostych, gdyż ze  względu na kierunek wiatru musieliśmy podchodzić znad drzew i drutów wysokiego napięcia, co znacząco zmieniało taktyke podejścia. Może dlatego właśnie udało mi się flare landing? Maro ma mniej szczęścia. Podchodzi zakosami bardzo ładnie i pewnie, niestety na końcówce, ląduje równolegle z innym skrzydłem więc ma mało miejsca. W efekcie przeciąga skrzydło w końcówce i wali na ziemie z wysokości 2m. Rezultat? Nówka kombinezon lotniczy, teoretycznie bardzo mocny, rozdarty jak papier na kolanie :-/ Maro na szczęście cały, z lekko stłuczoną piętą.

czwartek, 12 listopada 2009

paragliding: Algodonales, płaskowyż + żlebik

Na szczycie byliśmy dopiero o 14 (fuck), ultra szybkie rozłożenie skrzydła, uprząż, pakowanie plecaka, krem na mordke, radio, okulary, wario, oba GPS, sprawdzam czy zapas na miejscu, checklista przedstartowa i 15 minut od przybycia na góre jestem gotowy do startu. Silny wiatr z zachodu, start alpejką, raz dwa trzy, skrzydło nad głową, obrót i już jestem w powietrzu.



Decyzja lewo czy prawo, i po 30 sekundach łapie pierwszy komin który wynosi mnie 200m nad start. Mniam mniam mniam. Zastanawiam się czy może to już ten czas żeby wykonywać pierwsze próby toplandingu, ale stwierdzam że jeszcze polatam więcej zanim będę się uczył TL, zwłaszcza że osób na startowisku wciąż dużo, a miejsca mało. Kieruje się więc w strone Algodonales, szukając kolejnego komina.



Jakieś 20 minut później, zaczyna się walka o przetrwanie. Kominów jak na lekarstwo, a ja walcząc o każdą piedź wysokości jestem raptem kilka metrów nad skałami. Decyzja decyzja decyzja, w lewo do żlebu, czy w prawo na płaskowyż? Kręcę głową jak wędkarz kołowrotkiem by zebrać informacje o stanie powietrza. MAM! Jakieś 200m na prawo ode mnie kręci komin (prąd wznoszący) duży ptak. Co prawda jest nisko nad ziemią (płaskowyż) na dość ryzykownym dla mnie pułapie, ale podejmuje wyzwanie i po błyskawicznym zwrocie lecę w tamtą stronę. Dolot zabiera mi 40s (bo pod wiatr), a po drodzę iteruje modlitwy do ptasich bóstw, by ów ptasi pomiot kręcił się tam w czymś co da mi przynajmniej kilkadziesiąt metrów wysokości, bo jeśli nie, to już nie zlece z tego płaskowyżu. 3...2...1...iiii? JEST! stabilne 1,5m/s w górę. Kręce jak szalony, mocno pochylonym skrzydłem (komin jest wąski) i zbieram metry wysokości niczym życia w Mario Brtohers. Ptak odleciał, ale dzięki niemu znowu mam przewyższenie, i kilka minut na poszukiwanie kolejnego noszenia.


Niestety następnym razem, żadnych pierzastych podpowiedzi nie stwierdzono. Zostaje żleb. Same skały, mocno wystawione do słońca, tam u licha musi coś być. Tracę 150m by tam dolecieć i pakuje się w środek niczym parówka w hotdogu. BŁĄD.
Lecę w dół otoczony skałami z obu stron. Sekundy mijają. Powoli zbliżam się do 800m asl które stanowią bezpieczną granicę dolotu do lądowiska za drogą, gwarantującego spokojne lądowanie. Hym hym hym. Martwię się i wyczekuje czegokolwiek co da mi choć parę metrów wysokości. Jak na życzenie, czuje że delikatnie podnosi mi lewą połówke skrzydła. Do lewej grani mam w poziomie około 40m. Decyduje się podlecieć bliżej. Delikatny balans ciałem na lewo i zbliżam się na 20m do skał. Moje skrzydło i ja to jedno. Czuje każdy podmuch. Wario zaczyna pikać: 0,5m w górę. Powietrze w żlebie jest mocno turbuletne, ale nie mam wyjścia, muszę wykorzystać to noszenie. Przeklinam że nie zabrałem dziś balastu i latam niedoważony. Czuje na sterówkach jak skrzydło walczy o ciśnienie. Damy rade. Damy radę, jeszczę chwilkę, proszęęęęę. UAAA! Prawie się udało :-/ Nagła szpila ciepłego powietrza wyrywa mi uprząż jak sanki spod dupy. Linki miękną. FUCK! FUCK! Będzie front albo klapa (asymetryczne podwinięcie połowy skrzydła), muszę to natychmiast skontrować i skręcić bo do grani zostało mi już tylko 5m. Skrzydło zrobi co każę, ale cudów nie dokaże. Muszę decydować. Walić w grań, albo przeciągnąć połówkę skrzydłą? Co Pan wybiera - pyta mnie szyderczo powietrze? Grań patrzy mi w oczy, nie ma wyjścia, wybieram drugą opcję, majtając sterówkami niczym szalony dyrygent w napadzie padaczki. Buch. Zamówione dostarczone. KLAPA. Rotacja. Balans ciała na lewo. Kontrola kierunku. Utrata kilku metrów wysokości. Wyprowadzone! :-DDD Skrzydło robi co może, korygując me wciąż amatorskie sterowanie. Cool. Niestety, Ktoś u góry uparł się dziś na mnie i chyba karmić się kocha ludzkim stresem. BUCH, Druga klapa. Lewa. FUCK. Tego nie zamawiałem! Reaguję instyktownie (chwała za ćwiczenia w alpach!!!) Powtórka całości manewru wyprowadzania, tym razem symetrycznie w drugą stronę. Rotacja, balans, kontrola kierunku. Wyprowadzone. Kosztem kolejnych kilku metrów niżej. Tym razem do skał pod tyłkiem mam już na oko niecałe 10 metrów.

Aniele stróżu, przyjacielu mój, w bezpiecznym locie przy mnie stój!!! Chyba stał, bo kilkadziesiąt sekund później wychodzę cało ze żlebu na wysokości 750m wprost na Algodonales. Wysokość nietęga, cóż robić. Jestem jak zawsze optymistą, robię zwrot o 120 stopni i kieruje się w stronę najbliższego miejsca nadającego się do lądowania. Wario delikatnie buczy, opadanie na poziomie 2m/s, powinienem dojść. Skrzydełko spina się w trudzie i tnie gęste powietrze jak tasak oliwki. Z pestkami. W radiu słyszę Łukasza: Rado, daj znać jak bezpiecznie wylądujesz. Taaaa...



Lekko zdziwiony dochodzę nad plac na wysokości 40m, ostatnia chwila na zwrot pod wiatr i w kilkanaście sekund wytracam resztki wysokości, lądując cało, zdrowo i podręcznikowo.

Kolejna lekcja latania zaliczona. Urazów nie stwierdzono. Skrzydełko zapracowało na delikatnie składanie, mycie, suszenie i masaż. Uparcie broni mego życia.

środa, 11 listopada 2009

paragliding: Algodonales, La Muela, Lihar

Dziś latanie z jednego z wyższych szczytów w Andaluzji (?). Niestety ze względu na wysokie ciśnienie, oraz zmienny wiatr, interwał do latania był krótki (około 2h). Mi udało polatać się raptem 30 minut.



Z ciekawszych atrakcji, de facto startowaliśmy dzisiaj na zawietrznej (rotory, te sprawy :), zaś na startowisku mieliśmy jednego dust devila. Niestety nie miałem okazji go oglądać na własne oczy, gdyż wyplątywałem się z krzaczorów w które wpadłem nie przyhamowując wystarczająco mojego skrzydełka. Przy drugim locie, czy raczej niedolocie, Maro niechodzi do lądowiska (pod wiatr) i ląduje na jakimś ogrodzonym drutem kolczastym poletku. Na szczeście byka nie stwierdzono, a i Maro skutecznie sforsował elektrycznego pastucha ćwicząć rzut paczką 22kg przez ogrodzenie :)



Z planów przelotowych jak na razie dupa. Mamy ładną, słoneczną i ciepłą pogodę, jednakże o znalezieniu fajnej termy na razie możemy pomarzyć. Półmetek za nami.


wtorek, 10 listopada 2009

paragliding: Algodonales, Lądowanie na uszach

Lądowanie z atrakcjami. Atrakcjami spowodowanymi przez silny wiatr. Ze względu na ukształtowanie terenu, lataliśmy na górce, na tzw. żaglu. Wiatr zapewnia rozległą strefę noszeń, w której swobodnie, do bólu (czytaj dupy odpadłej w wyniku zmarznięcia) można latać. W miare upływu czasu wiatr wieje coraz silniej i pod koniec, ma już ponad 10 m/s (czyli więcej niż paralotnia leci). Automatycznie noszenia są dużo silniejsze, oraz duzo bardziej rozległe.



Problem zaczyna się przy lądowaniu: paralotnia nie chce opadać. Ze względu na wiatr i noszenia cały czas lecę w górę. Wieje tak silnie, że nawet na speedzie i założonymi uszami (podwinięte boki paralotni), wciąż się wznoszę. Dopiero powiększone uszy (czyli zwinięte około 66% skrzydła) + speed wciśnięty na full, powodują, że mam na wariu tuż powyżej zera. Zaczynam więc kręcić małą spiralę i dopiero to pozwala mi tracić wysokość. Spooky!!!



Lądować w takim ustawieniu jest jednak niemożliwe, dlatego około 50 metrów nad ziemią, ustawiam się w kierunku pod wiatr i wypuszczam klapy (uszy) uzyskując normalny profil paralotni. Oops, nie ma lekko. Od razu zaczynam się wznosić. Co więcej majta mocno. Śmiesznie to w ogóle wyląda, bo ze względu na fakt iż moja prędkość jest równa prędkości wiatru, tak naprawde "stoję" nad jednym miejscem w ziemi i ruszam się tylko góra dół. Niczym winda z windziarzem po LSD.

No nic, zakładam znowu uszy, wciskam speeda i dochodzę na 10m nad ziemie, tu muszę wypuścić speeda, ale wciaż trzymam uszy by nie zacząć się wznosić. Na takiej wysokości wiatr jest słabszy, jednak turbulencje są bardzo duże. Co powoduje że jestem tak jeszcze zawieszony prawie minutę, czekają na chwilowe zmiany wiatru. JEST. Nieprzyjaciel wiatr słabnie na kilka sekund, wykorzystuje to bezwzlędnie i przyziemiam natychmiastowo.



Bardzo niemiłe wrażenie. NIE jesteś w stanie wymusić opadania, a powietrze, kierowane kaprysem pijanego dżina, bawi się z Tobą w kotka i myszkę, nie pozwalając wylądować. Ogólnie, dobre doświadczenie, pokazujące jak pogoda może się zmienić w ciągu kilkunastu minut, oraz jak zbyt silne wznoszenia mogą prawie że uniemożliwić lądowanie.

poniedziałek, 9 listopada 2009

paragliding: Algodonales, La Muela

Ze względu na kierunek wiatru, dzisiaj mogliśmy latać z górki w pobliżu miasta Ronda. Pobudka po 7, zbiórka o 8ej, wyjazd pół godziny później. Po drodze chrupiące świeże bagietki kupione na ... stacji benzynowej ;-) Na górce koło 10, ale wiatr jest za słaby. Czekamy. Zimno i wieje. Dopiero koło 14 wzmaga się na tyle że po kolei wszyscy startujemy.


P. który jest konsulem, troche szaleje w powietrzu, dokręca do stoku z wiatrem i nie daje rade zawinąć przed skałami. Dość ostro grzmoci w skały tuż obok startowiska. Miał więcej szczęścia niż rozumu ;-) Obita kostka i rozwalona uprząż to cała lista jego problemów.

K. lata bardzo blisko stoku. Jest dopiero po kursie, więc gdy wpada w duszenie, nie daje już rady zmienic kierunku lotu i nawiązuje bliższe kontakty z krzaczorami. Kończy się bezpiecznie, acz rozplątywanie glajta trwało długo...



Największą atrakcją były dzisiaj ptaki. Drapieżne. Duże. Majestatyczne. Rozpiętość skrzydeł na oko to ponad metr. Latało ich w porywach pięć, niestety ze względu na niestabilne warunki, nie byliśmy w stanie robić fajnych zdjęć z powietrza i ptaki wciaż pozostajątekstową atrakcją bloga. Jeśli spotkam je jutro, mam w dupie ryzyko: robie zdjęcie choćby miał zaliczyć podwinięcie w locie. Wrażenie obcowania z naturą w sytuacji gdy lecisz do dwójki sępów (tak je pieszczotliwie nazywamy) kilometr, by złapać się na komin w którym się kręcą, jest trudne do opisania.



Z biegiem czasu warunki pogodowe stopniowo się pogarszają. Zaczyna wiać tak silno że nikt nowy już nie startuje. Nie jest w stanie. Na startowisku siła wiatru przekracza 10m/s. My jestesmy w powietrzu, więc jest ok. Prawie ;-) Niemniej jednak przebijanie się pod wiatr wymaga mocnej determinacji i na full wciśniętej belki speeda (zmiana profilu paralotni).

Latam więc dalej, bo wylądować nie sposób, o czym za chwilę.

niedziela, 8 listopada 2009

paragliding: Algodonales, czyli Andaluzja i podróż

Dzisiaj cały dzień w podróży. Wylot z Wawy nad ranem. Lot do Hiszpanii 4h, potem na miejscu w Maladze czekamy na Lukasza, ktory wyjechał po nas. Pół godziny szukamy P.,który przyleciał prosto z RPA , ale ma wyłączoną komórkę. Jest. Pakujemy się w piątke ze skrzydłami do samochodu (dobrze że duży) i jedziemy do Algodonales, a konkretnie do La Muela, gdzie mamy wynajęty apartament.



Zasadniczo nudnawo. Gadanie, czytanie itepe. Dopiero na miejscu wieczorem udajemy się na picie. Dobre wino, kosztuje w knajpie 40pln (butelka). W sklepie 8pln. Żyć nie umierać. Jesteśmy w małej hiszpańskiej wioseczce. Tereny dookoła urokliwe. Z góry widoki zapowiadają się znośne. Ciepło - wiosennie. Choć w PL gdy wyjeżdżaliśmy tez nie było tragicznie, koło 6C. Tutaj 20.



Od jutra zapowiada się mega pogoda na latanie przez cały tydzień. Popracuje dzis więc więcej bo będzie inaczej ciężko w następnych dniach :)

piątek, 30 października 2009

paralotnie: Andaluzja, preliminary

YEAH, bilety lotnicze kupione: za niecałe 10 dni zmykam do słonecznej Andaluzji :-D W ciągu dnia w listopadzie średnia temperatura wynosi około 20C (na poziomie gruntu...). Na miejscu czeka nas mnóstwo latania, zaś na wypadek niepogody, towarzyszyć mi będzie najnowsza zabawka: Amazon Kindle, zaopatrzony w solidną ilość książek. Internet i praca rezerwują noce :-)

W razie załamania pogody, planowana szybka ucieczka dalej na południe, na czarny kontynent.

Zdjęcia obszaru w którym będziemy latali z listopada 2008:






Lista zamówień przyjaciół obejmuje na razie tylko oryginalny wachlarz do flamenco w kolorze rojo, a że mój bilet ze względu na sprzęt do latania ma opcje up to 50kg, moge ich przywieźć ze 100 jesli ktoś chce :-) "Kwiatków" jak poniżej, nie woże, a i spotkac się z nimi nie chcę.



Z wyprawy jak zawsze relacja. Stay tuned.