niedziela, 28 marca 2010

paragliding: Słowenia, lijakowa wprawka, czyli jak zrobilem anteny

Jechaliśmy z Kraka, do Nowej Goricy przez całą noc. Po kilku dniach intensywnej pracy, imprezowania,  dałem rade prowadzić tylko ;-) do 4am. Potem zmienił mnie Maro, który dowiózł nas na kamping pod Lijakiem na 9tą. Szybkie przepakowanie, zakwaterowanie, mega kawa i wio na startowisko.


Pogoda wygląda na idealną. Nie ma co czekać. Trzeba startować, co też niezwłocznie robimy, będąc już około 12am w powietrzu. I rzeczywiście, u góry okazuje się że warunki do latania są świetne. Kominy termiczne nawet do 6m/s w gore. Ciężko mi opisać jak wielka to frajda wykorzystywać w praktyce cykl cyrkulacyjny natury, który każdy zna ze szkoły podstawowej. Prądy wznoszące chętnie i miło wynoszą do góry nie tylko pare wodną, ale i paralotniarzy. Pod warunkiem że je umiemy znaleźć ;-) Umiemy!

Wykręcam pierwszy sufit w tym roku. Sufit, czyli poziom podstawy chmur, zwany też w skrócie  po prostu 'podstawą'. Wyżej na paralotni sie nie da latać (mniej więcej), bo na poziomie podstawy chmur, gdzie zaczyna się kondensacja, kończa się jednoczęśnie prądy wznoszące. Dokładniej to kończą się w środku chmury, ale tam już nie wlatujemy z oczywistych powodów (widoczność i turbulencje).


Po około 20 minutach w powietrzu, i oswojeniu się z warunkami (wszak to pierwsze większe latanie dla mnie w tym roku), decyduje się na dłuższy przelot. Chciałbym 'zrobić anteny'. Czyli przelecieć wzdłuż trzech dolin i trzech masywów odległość około 40km, w tym wykonać dwa trudniejsze 'przeskoki' pomiędzy pasmami gór. Chcieć to móc, mawiają, więc lecę, dając znać chłopakom przez radio. Maro decyduje się polecieć ze mną.


Kolejne kilometry lecą. Kolejne godziny. Jesteśmy wciąż w powietrzu łapiąc kolejne kominy i posuwając się do przodu. Udaje sie przeskoczyc mi dwie przełęcze i po 3 godzinach "robię" osławione anteny, będąc w linii prostej 40km od startu (mój GPS pokazał ponad 60km trasy ze wszystkim kółkami itd). Mój życiowy rekord. Sam jestem nim totalnie zdziwiony. Za antenami jest już płaskowyż, a ponieważ w chwili euforii nie do końca przemyślałem sprawe 'co dalej', wlatuję za nisko w wylot ostatniej dolinki. Jednocześnie wieje tak silnie, że gdy po Antenach robie zwrot by spróbować wrócić, mam postępowa pod wiatr na poziomie 5km/h przy ciągłym opadniu. Pode mną las, więc nie wygląda to na rozsądny powrót, chyba że dla botanika zainteresowanego zbieraniem igliwia przed opadem.. Top landing (lądowanie na szczycie góry) przy antenach to głupi pomysl (zbyt trudne to dla mnie), wiec jedyne co mi zostaje to odwrócić się znowu i polecieć dalej na płaskowyż za antenami i gdzieś tam wylądować. Pomny doświadczeń ostatnimi czasy, jeszcze przed lądowaniem, gdy mam około 500m wysokości, dokładnie obczajam rozkład dróg i wiosek tak by wiedzieć gdzie i jak wracać. Udaje mi się też wytypować dużą polanę niedaleko drogi, bez żadnych drzew na nawietrznej, innymi słowy, idealne lądowanie. Które też kilka minut później bezpiecznie przeprowadzam. Pierwsze w życiu 40km zaliczone.

Brak komentarzy: