Pierwsze co robimy rankiem to szybki rzut oka na niebo. Oko upada niedaleko i nawet nie boli specjalnie. To serce krwawi: niebo zachmurzone. Werdykt: pogoda nie do latania. Lekki wkurw, bo kolejne dwa dni zdecydowanie ma lać (www.meteoblue.com) i dopiero w czwartek/piatek bedzie sie znowu dało latać. Może, bo wiadomo że dalekie prognozy to ki czort wie jak sie sprawdzaja. Przejechać 1000km by polatać jeden dzien, to troche przesada. Nawet jeśli pierwszy dzień był jak widać poniżej idealny..
Ku naszej uciesze o 11 nad szczytami zobaczyliimy kilka glajtow. Co prawda robią szkolne zloty, ale wystarczające by nas zmotywować. Wio z kampingu, przebieranie i na góre. Samochód zostawiliśmy na parkingu u góry, i zasuwamy przez las z buta na sam szczyt. Na niebie niby cirrus (bardzo wysokie rzadkie pierzaste chmurki), więc latanie powinno byc słabe, ale o 12 robi się niebieskie 'okienko'. Prezent od Bogów? Startujemy, choć ze słabym przekonaniem i na pewno bez ambitnych celów. Ot polatajmy troche na głównym masywie Lijaka. Możę jakieś figurki wymodzimy.
Tuż po starcie szybka decyzja: lewo czy prawo? Wybieram prawo bo cycki. Tzn tzw cycki :-). Czyli dwa sliczne wzgorki. Jagódki znaczy :) Po prawdzie to żadne skojarzenia nie wpłynęły na moją decyzję, po rostu to jedyne nasłonecznione wzgórza w dolinie. Coś tam musi byc termicznego. I jest. Kominki dzisiaj slabsze, po 3m/s, ale są i co najwazniejsze idą stabilnie w gore. Berbeć wlecze dupsko dolinką przy drugim cycku, Maro poniżej przy skałach żebrze. Ja mam trochę więcej szczęścia. Udaje mi sie wykrecić podstawę (dzisiaj tylko 1700mnpm). Decyduje więc że zawracam i spróbuje polecieć na wschód znowu do Anten. Maro i Berbeć widza że sie da i szybko idą za mną. Pykam kilka fotek Marowi.
Nad Czavenem (czy jak sie tam to pisze) robimy razem z Marem w jednym rozleglym kominie podstawę. Chmura jest ogromna i ssie niesamowicie. Turbulencje też spore, jak to pod chmurą, ale kręcimy do końca podstawy twardo, jeśli mamy bowiem przeskoczyć na następny masyw, musimy mieć zapas wysokości. Mając na budziku 1800mpnp wjeżdzamy w mleko. Powoli wszystko zasnuwa się mgłą i nic nie widać... Wrażenie niesamowite i inne od oczekiwanego. Chmury nie mają dyskretnych granic (jak powiedziałby pewnie mój brat). Najpierw nie widzisz nic do góry i masz wrażenie jakbyś przebywał pod rozległym ciemno szarym sufitem. Za chwile powoli tracisz widoczność także na boki, a jedyne okno ze światem jest pod Tobą. Innymi słowy szary pokój bez okien i drzwi w wariatkowie, z dziurą zamiast podłogi. Za chwile i ono zachodzi mgłą. Dobra dobra - koniec tego bajkopisarstwa. Jesteśmy oddaleni od siebie raptem 100m, i widzimy się piąte przez dziesiąte. Czas uciekać by nie powiedzieć spierd..ać. Maro krzyczy jeszcze przez radio: "ja wschod, ty zachod". Szybki rzut oka na aktualny kierunek i dalej lecę już tylko na GPS, zakładając, że Maro zastosował się do swojego zalecenia i nie wjedzie mi zaraz w kuper. Albo ja jemu. Nic nie widać, ale na szczeście po minucie wyskakujemy z chmury. Wrażenie mleciowate. Zdjęcia zrobiłem, ale były szare więc zamiast nich wrzucam ciekawsze.
Robimy przeskok na kolejny masyw (tzw. Kovk) i zasuwamy w strone celu. Robimy cały Kovk (będzie z 5km?) i nastepnie przeskok na finalne pasmo prowadzące do Anten. Zmienia się pogoda, a niebo zachodzi chmurami w 80%. Na dodatek to są ciemne i ciężkie chmury, nieładne takie, choć, co plus, ssie w góre niesamowicie. Stres jest. Co minute głowa zatacza okrąg (ach te obrotowe kręgi szyjne) i weryfikuje czy pogoda jeszcze jest akceptowalna do latania. Uszy postawione jak u psa. Wystarczy jeden grzmot byśmy natychmiast podjęli o decyzje o lądowaniu. Jest na szczęście cicho. Dolatujemy do celu i zawracamy (ja troche wcześniej wymiękam, bo znowu nie mam fakczonego balastu i pod wiatr lęcę wyraźnie wolniej niż Maro, a nie chcę wracać całkiem sam). Pogoda psuje się bardziej. Berbeć gubi się gdzieś po drodzę i nie odzywa się na radiu. My spadamy z tej doliny na pełnym speedzie. Udaje sie przeskoczyć przełęcz na Kovk bez przeszkód. By wrócić zostaje już tylko przełęcz na Czavena. Jest już jednak późno, termika wysiadła (słońca nie ma) i latamy tylko na tzw. żaglu, czyli silnym wietrze przy graniach. Prawie 4h w powietrzu. Głodno. Zimno. Mokro w spodniach jeszcze nie, ale nie długo... Ląduje wiec na oficjalnym lądowisku pod Kovkiem, czekam na Mara i idziemy do pizzeri gdzie melinujemy sie na wyżerke. Berbeć się znalazł. Jak się okazało próbował dłużej, ale w efekcie wylądowal tylko 5 km dalej, za to w jakiejś czarnej dupie :-) bez śladu restauracji w pobliżu. Tym samym to on dostaje telefonicznie zadanie łapania stopa, powrotu na kamping i następnie zgarnięcia nas (my czekamy na smażony ser, frytki i kalmary :-). W efekcie dotrze po nasze auto i zabierze nas mocno sennych z lokalnej knajpy "Anja" koło 21. Sen zabija nas na kampingu tuż po 22. Poniżej widać jak wyglądało niebo gdy Maro lądował.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz