Od początku: Trzeci lot tego dnia, mam problemy ze startem, ale udaje się w końcu. Lecę grzecznie nad jeziorko. Powierze spokojne. Pode mną Dalibor nawiguje kogoś do lądowania, więc nudzę się w powietrzu. Mam około kilometr do tafli. Wreszcie po chwili trwającej wieczność Dalibor przez radio zapodaje do mnie: "AHOJ, witam Cie i zaczynamy. Na start fullstall z negatywką, możesz wykonywać." Luz, głębszy oddech, wyhamowuje skrzudło do minimalnej prękości i zaczynamy zabawę: NEGATYWKA! Jedna ręka maksymalnie w górę, druga w dół do oporu. Skrzydło nie każe mi czekać, natychmiast wykonuje moje polecenia. Dostaję błyskawicznej rotacji przez prawie ramie. 180 stopni zabiera mniej niż pół sekundy. Więcej nie chcę zakręcic, dociągam więc drugą rękę maksymalnie w dół. Rotacja ustaje.
Majta mnie straszliwie, ale trzymam twardo ręcę na dole, delikatnie je podnoszę, majtanie przechodzi w kołysanie. Spadam około 10m/s w dół w stabilnym fullstallu. Pozwalam sobie uspokojony na rzut oka w górę: skrzydło ładnie zamknięte.
Wtedy popełniam błąd. Odpuszczam na maksa ręcę w góre. Skrzydło tylko czeka na to... w mgnieniu oka nurkuje mocno pod mnie, próbuję je wyhamować ale nie daje rady, asymetrecznie zawija mi się w banana a ja przelatuje z potężną szybkością po łuku a mój błędnik informuje mnie że dookoła chaos :-) Nie mam kontaktu ze skrzydłem, linki wszystkie sflaczałe, nic nie mogę robić. Moje ciało zatacza swobodny łuk i tylko szybka myśl w głowie: problemy, duże problemy.
Myśl materializuje sie: wpadam w skrzydło. Zaliczam więc koszmar każdego pilota. W radiu słyszę Dalibora: oops będziemy mieli paczkę. Rzucaj paczkę, rzucaj paczkę!!! No dobra, prosto mu powiedzieć. Jestem mocno splątany skrzydłem i linkami. Wpadłem jak ryba w sieć. W głowie kolejna myśl z gatunku poje..nych: KU..A, dzisiaj już nie polatam :) Jeśli w ogóle...
Sięgam ręką do rączki ze spadachronem ratunkowym, ale nie rzucam go. Nie mogę. Linki oplatają mi prawą strone uprzeży. Lewą ręką energicznie odciągam linki blokujące jego wyciągnięcie. OK. Chyba starczy. Musi. Cały czas szybko tracę wysokość, nie mam więc co dalej czekać. Szarpie na maksa, wyciągam, odrzucam.... Co jest !?!?! Nie otwiera się!!! Bardzo szybko podlatuje wciąż zamknięty w paczce (stąd jego nazwa) pod czasze, okrąża się na linie i tak zostaje. Nie rozwinięty. FUCK!!!FUCK!!!FUCK!!! Żądam natychmiastowej interwencji mojego Anioła Stróża. Natychmiast!!! Zasuwam już kilkanaście metrów na sekunde w dół i nie mam czasu na zabawe. Anioł, leniwiec, nie przylatuje, więc biorę sprawy swoje ręcę: sięgam do lin zapasu ręką i szarpie, w międzyczasie szybko iterując znane mi bóstwa i modlitwy do nich. BUM. Rozłożył się. YEAH :) Chyba przy buddzie ;-) Czyżby czas zweryfikować mój ateizm? ;-)
No nic, Jestem bezpieczny. Mniej więcej. Czas ustabilizować to coś co szkoda nazwać lotem, zwłaszcza że jest stricte wertykalne i ma koło 7 m/s w dół :) Próbuje ściągnąć glajta do siebie, co muszę zrobić by zatrzymać rotacje i zmniejszyć szybkośc opadania. Gnida wyrywa się okropecznie i muszę ściągać go na chama, prawie że drąc materiał. Po kilku/nastu sekundach udaje mi się. Słyszę w słuchawcę kolejny raz Dalibora: "Jeśli możesz, wyłącz radio przed wodą". No tak.. woda, zapomniałem że jestem na wodą ;-) Jasne że mogę, sięgam spokojnie ręką, wyciągam radio z kieszeni, i zadowolony z siebie pozwalam sobie na chwile luzu odpowiadając Daliborowi: "Potwierdzam, wyłączam radio, bez odbioru". Klik. Kozak się znalazł... Zastanawiam się gdzie go włożyć, ale już nie zdążam tego zrobic, trach i wpadam w wodę. Nie patrzyłem na tafle i uciekł mi moment upadku. Chwila paniki, nie nabrałem powietrza... Zanim dopłynie łódź, minie około 30 sekund. Może minuta. A ja jestem szczelnie oplątany linkami. Skrzydło mnie przykryło, nie wiem nawet czy jestem nad czy pod powierzchnią. SPOKO, mówię sobie, zaraz powinienem się wynurzyć (efek jojo po skoku do wody), najwyżej stracę przytomność to mnie zreanimują (głupia myśl, ale dokładnie taka mi wtedy przeleciała przez głowę). Wszyscy potem pytali czy woda jest ciepła. Heh. Odpowiedź brzmi: wydawała się ciepła. Ale to dlatego że nie czułem jej napompowany adrenaliną. Co ciekawe myśli się bardzo trzeźwo, np: pomimo upadku do wody, braku większej ilości powietrza w płucach, strachu, radia w ręku (nie puściłem, a dzięki temu że zdążyłem je wyłączyć, po wysuszeniu działało jak nowe): praktycznie się nie ruszyłem, wiedząc że takie coś tylko pogorszy moją sytuacje ze względu na 300m linek dookoła mnie.
Anyway, po kilku sekundach i informacjach od mojego błędnika sprawdam ostrożnie czy mogę oddychać. Mogę. Nic nie widzę przykryty skrzydłem, ale ewidętnie usta mam nad powierzchnią. OK, głęboki wdech i maksymalny spokój :) Teraz mam przynajmniej 90 sekund, wieczność ;-) Jeśli można to tak nazwać. W tym momencie słyszę głośne TRACH i coś się rusza na mnie. AAaaaa no tak, zapomniałem :-) przecież mam na sobie automatyczną kamizelke ratunkową, która otwiera się kilka sekund po kontakcie z wodą. Jednak stres był tak spory, że zapomniałem o tak oczywistej rzeczy. Uspokajam się już całkiem. Za chwile podpływa łódź i wciągają mnie na nią. Sprzęt mokry waży tak dużo iż jedna osoba nie jest w stanie go podnieść. Ciąg dalszy historii suszenia, rozplątywania itd w kolejnych wpisach, tutaj jeszcze tylko wnioski oraz jedna myśl: całość trwała kilkadziesiąt sekund góra. Może nawet mniej. Doświadczenie KOSMICZNE w swej intensywności.
Kilka wniosków z dzisiaj:
.. full stalle potraktowne nieumiejętnie, są mordercze
.. moje skrzydło to nie zabawka, jest bardzo szybkie
.. spadachrony nie zawsze się otwierają, może warto mieć dwa
.. opadanie na zapasie jest bardzo szybkie, warto mieć większy zapas
.. nie da się ocenić poprawnie odległości do lustra wody
.. powietrze trzeba nabierać do płuc odpowiednio wcześniej
.. jeśli wpadniesz do wody bez kamizelki, utopisz się jak kot.
.. zabawy scyzorykiem zostawiamy do kina.
In Real life, splątany jesteś bez szans.
.. wszystko dzieje sie bardzo szybko, ale dopamina i adrenalina dają dużego kopa
.. dalej będę latał :-)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz