Na szczycie byliśmy dopiero o 14 (fuck), ultra szybkie rozłożenie skrzydła, uprząż, pakowanie plecaka, krem na mordke, radio, okulary, wario, oba GPS, sprawdzam czy zapas na miejscu, checklista przedstartowa i 15 minut od przybycia na góre jestem gotowy do startu. Silny wiatr z zachodu, start alpejką, raz dwa trzy, skrzydło nad głową, obrót i już jestem w powietrzu.
Decyzja lewo czy prawo, i po 30 sekundach łapie pierwszy komin który wynosi mnie 200m nad start. Mniam mniam mniam. Zastanawiam się czy może to już ten czas żeby wykonywać pierwsze próby toplandingu, ale stwierdzam że jeszcze polatam więcej zanim będę się uczył TL, zwłaszcza że osób na startowisku wciąż dużo, a miejsca mało. Kieruje się więc w strone Algodonales, szukając kolejnego komina.
Jakieś 20 minut później, zaczyna się walka o przetrwanie. Kominów jak na lekarstwo, a ja walcząc o każdą piedź wysokości jestem raptem kilka metrów nad skałami. Decyzja decyzja decyzja, w lewo do żlebu, czy w prawo na płaskowyż? Kręcę głową jak wędkarz kołowrotkiem by zebrać informacje o stanie powietrza. MAM! Jakieś 200m na prawo ode mnie kręci komin (prąd wznoszący) duży ptak. Co prawda jest nisko nad ziemią (płaskowyż) na dość ryzykownym dla mnie pułapie, ale podejmuje wyzwanie i po błyskawicznym zwrocie lecę w tamtą stronę. Dolot zabiera mi 40s (bo pod wiatr), a po drodzę iteruje modlitwy do ptasich bóstw, by ów ptasi pomiot kręcił się tam w czymś co da mi przynajmniej kilkadziesiąt metrów wysokości, bo jeśli nie, to już nie zlece z tego płaskowyżu. 3...2...1...iiii? JEST! stabilne 1,5m/s w górę. Kręce jak szalony, mocno pochylonym skrzydłem (komin jest wąski) i zbieram metry wysokości niczym życia w Mario Brtohers. Ptak odleciał, ale dzięki niemu znowu mam przewyższenie, i kilka minut na poszukiwanie kolejnego noszenia.
Niestety następnym razem, żadnych pierzastych podpowiedzi nie stwierdzono. Zostaje żleb. Same skały, mocno wystawione do słońca, tam u licha musi coś być. Tracę 150m by tam dolecieć i pakuje się w środek niczym parówka w hotdogu. BŁĄD.
Lecę w dół otoczony skałami z obu stron. Sekundy mijają. Powoli zbliżam się do 800m asl które stanowią bezpieczną granicę dolotu do lądowiska za drogą, gwarantującego spokojne lądowanie. Hym hym hym. Martwię się i wyczekuje czegokolwiek co da mi choć parę metrów wysokości. Jak na życzenie, czuje że delikatnie podnosi mi lewą połówke skrzydła. Do lewej grani mam w poziomie około 40m. Decyduje się podlecieć bliżej. Delikatny balans ciałem na lewo i zbliżam się na 20m do skał. Moje skrzydło i ja to jedno. Czuje każdy podmuch. Wario zaczyna pikać: 0,5m w górę. Powietrze w żlebie jest mocno turbuletne, ale nie mam wyjścia, muszę wykorzystać to noszenie. Przeklinam że nie zabrałem dziś balastu i latam niedoważony. Czuje na sterówkach jak skrzydło walczy o ciśnienie. Damy rade. Damy radę, jeszczę chwilkę, proszęęęęę. UAAA! Prawie się udało :-/ Nagła szpila ciepłego powietrza wyrywa mi uprząż jak sanki spod dupy. Linki miękną. FUCK! FUCK! Będzie front albo klapa (asymetryczne podwinięcie połowy skrzydła), muszę to natychmiast skontrować i skręcić bo do grani zostało mi już tylko 5m. Skrzydło zrobi co każę, ale cudów nie dokaże. Muszę decydować. Walić w grań, albo przeciągnąć połówkę skrzydłą? Co Pan wybiera - pyta mnie szyderczo powietrze? Grań patrzy mi w oczy, nie ma wyjścia, wybieram drugą opcję, majtając sterówkami niczym szalony dyrygent w napadzie padaczki. Buch. Zamówione dostarczone. KLAPA. Rotacja. Balans ciała na lewo. Kontrola kierunku. Utrata kilku metrów wysokości. Wyprowadzone! :-DDD Skrzydło robi co może, korygując me wciąż amatorskie sterowanie. Cool. Niestety, Ktoś u góry uparł się dziś na mnie i chyba karmić się kocha ludzkim stresem. BUCH, Druga klapa. Lewa. FUCK. Tego nie zamawiałem! Reaguję instyktownie (chwała za ćwiczenia w alpach!!!) Powtórka całości manewru wyprowadzania, tym razem symetrycznie w drugą stronę. Rotacja, balans, kontrola kierunku. Wyprowadzone. Kosztem kolejnych kilku metrów niżej. Tym razem do skał pod tyłkiem mam już na oko niecałe 10 metrów.
Aniele stróżu, przyjacielu mój, w bezpiecznym locie przy mnie stój!!! Chyba stał, bo kilkadziesiąt sekund później wychodzę cało ze żlebu na wysokości 750m wprost na Algodonales. Wysokość nietęga, cóż robić. Jestem jak zawsze optymistą, robię zwrot o 120 stopni i kieruje się w stronę najbliższego miejsca nadającego się do lądowania. Wario delikatnie buczy, opadanie na poziomie 2m/s, powinienem dojść. Skrzydełko spina się w trudzie i tnie gęste powietrze jak tasak oliwki. Z pestkami. W radiu słyszę Łukasza: Rado, daj znać jak bezpiecznie wylądujesz. Taaaa...
Lekko zdziwiony dochodzę nad plac na wysokości 40m, ostatnia chwila na zwrot pod wiatr i w kilkanaście sekund wytracam resztki wysokości, lądując cało, zdrowo i podręcznikowo.
Kolejna lekcja latania zaliczona. Urazów nie stwierdzono. Skrzydełko zapracowało na delikatnie składanie, mycie, suszenie i masaż. Uparcie broni mego życia.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz