niedziela, 14 czerwca 2009

paralotnie: Rumunia i Słowenia, podsumowanie

No więc wróciłem. Cały i zdrowy. Nie licząc przeziębienia i kataru godnego trąby słonia :-) Wszystko co miałem opisać opisałem. Zdjęcia przerobiłem, do postów przypisałem, a ich potężną porcje umieściłem także na swojej picasie, jeśli ktoś nie chce czytać tylko woli oglądać: zapraszam tutaj (koniecznie w trybie full screen!!!).


Bogatszy o mase doświadczeń, kopę wrażeń, piątke nowych przyjaciół, trzy i pół giga zdjęć (do przerobienia), zero kleszczy (co się okazało po sprawdzeniu w wannie :), kilka tysięcy kilometrów przejechanych po Europie, nowe umiejętności w powietrzu i dziesiątki innych rzeczy. Na całym wyjeździe kompa włączyłem...tu werble... 3 razy.... aż sobie sam się dziwie... czas zmian :-) Obżarłem się za to rumuńskich specjałów: sera i słoniny :-)


Po wypadzie byłem maksymalnie wypruty, tak samo jak po całym dniu latania na zdjęciu powyżej, więc po kąpieli (ten tego, 10 dni bez wanny :) padłem do łóżka, na solidne dwanaście godzine snu. A od nastepnego dnia szybki skok w wir zaległej pracy (setki maili), wspinaczki (wszystkie kontuzje w pełni zaleczone, mieśnie wypoczęte i hipertroficznie żądne nowych doznań ;-) oraz nocnego życia miejskiego :-)

Rumunia piękna i śliczna. Chyba to widać...



Tymczasem Dobranoc. Pchły na noc. Karaluchy, pod poduchy :-)

sobota, 13 czerwca 2009

paralotnie: Słowenia, micro cross-country: hitchhiking

Buahahaha, jestem mistrzem w łapaniu Słoweńskiego stopa. Noo, Adze może nie dorównam (w 5 minut od lądowania wyrwała ciacho w kabriolecie Alfa Romeo, które podwiozło ją do kampingu), ale swoje małe męskie sukcesy też mam :-P


Przede wszystkim nauczyłem się że jak lecisz przelot, i lądujesz gdzieś gdzie nigdy nie byłeś, nie wiesz jak się nazywa, to oprócz dobrania bezpiecznego miejsca do lądowania, warto wcześniej tak po prostu rozglądnąć się. Wcześniej, znaczy z powietrza. Tak by wiedzieć w która strone przedzierać się do najbliższej drogi. Gdzie w ogóle jest jakaś większa droga :-) Gdzie jest wieś? Jacyś ludzie? Jak pierwszy raz wylądowałem, to owszem polanka była wyk...ista. Bezpieczna, duża i w ogóle jednym zdaniem jak z podręcznika o bezpiecznym lądowaniu. Tyle że po lądowaniu, kiedy spakowałem skrzydło do plecaka ..... FUCK... co teraz? co dalej mam robić??/ GPS mam, ale bez mapy/. Mam iść w lewo? Prawo? Las? Eeeee. Nie mam zielonego pojęcia. Pełen upał, 20kg na plecach, no nic, coś tam wybrałem i w drogę. Godzine później zaszedłem do jakiejść małej wsi gdzie po 15 minutach złapałem stopa :-) Fajowo :-D


Na drugi raz wiem, że przy lądowaniu po przelocie to, a: rozglądnąć się mooocno i daleko. Mieć oczy dookoła by wiedzieć co i jak zrobić po przyziemieniu. Najlepiej to w ogóle lądować blisko jakiejś drogi (ale uwaga na słupy energetyczne), no i obczaić jakiś kierunek do większego miasta/wsi tak by złapać jakiś autobus, czy coś.


Na tym wyjeździe 4 razy łapałem stopa i było to całkiem proste. W czepku urodzony jestem, ot co! Nie czekałem (jak już się przedarłem z dziczy) dłużej niż kilkanaście minut. Nie zawsze jest tak różowo, jak mi potem na kampingu opowiadali. Moje szczęście nowicjusza jednak działało. Czasami bowiem trzeba długo szukać jakiegoś publicznego środka transportu. Ewentualnie czekać do wieczora aż kumple po Ciebie przyjadą. Taka opcja zawsze jest, tyle że komu by się chciało czekać do wieczora??? O strategii powrotów, kilkadziesiąt kilometrów do miejsca gdzie masz obozowisko, czy samochód kiedyś jeszcze napiszę, na teraz chce zaznaczyć iż frajda z konieczności poradzenia sobie w całkiem nowym miejscu i wróceniu 'do domu' jest naprawde spora. Zwłaszcza jak tubylcy nie mówią po angielsku, a Ty po słoweńsku :-) Nie doceniałem tego aspektu latania, i tutaj paralotnia, którą możesz spakowac w plecak, złapać stopa, autobus czy pociąg, bije wszystko na głowę. Oprócz latania, micro survival w prezencie. Frajda z wrócenia samodzielnie na startowisko: bezcenna.



piątek, 12 czerwca 2009

paralotnie: Słowenia, micro cross-country: Ajdovscina

Dzisiaj nauczyłem się robić przeloty. Czy może inaczej, do nauki to jeszcze dłuuuuuuuga droga, ale dzisiaj udało mi się zrobić pierwszy przelot. Co to takiego? Ano lecisz na odległość, przeważnie tak daleko jak tylko się uda. Wiesz skąd startujesz, wiesz ile masz czasu (przeważnie pare godzin). Ale gdzie dolecisz? Ile to potrwa? Gdzie wylądujesz? Kiedy po Ciebie przyjądą? To wszystko to niewiadome.


I to jest zajebista zabawa. Musisz zaplanować sobie wszystkie elementy lotu. Jak wieje wiatr. I to nie tylko w momencie startu i na jednej górce. Co się będzie działo w ciągu dnia. Jesteś blisko morza: co z bryzą morską popołudniu? Wymijasz pasmo gór: czy aby nie od zawietrznej? Wlatujesz nad potężny las: Czy dolecisz do drugiego końca by mieć gdzie wylądować? Miasto po drodzę: Ominąć czy przeskoczyć... Setki takich pytań. Setki decyzji w powietrzu. I cały czas zmieniający się krajobraz. Lecisz coraz dalej. Tam już nie byłem. Co teraz? Gdzie dalej? Kolejny komin? A siku??? mamooooo ja już naprawde musze siku, jestem w powietrzu 5h i mam serdecznie dość.


Anyway, zabawa zajebista. Myślenie dot. taktyki przelotu cały czas rozgrzewa szare komórki. A kilometry lecą... Dziś doleciałem, a właściwie przeleciałem za miasto o wdzięcznej i ładnie brzmiącej nazwie: Ajdovścina. A mógłbym dalej, tylko wciąż się ucze. Na własnych błędach. Następnym razem będzie lepiej.

paralotnie: Słowenia, latający grivel

Jakiś czas temu pisałem o ptakach i paralotniach. Dzisiaj spotkanie bliskiego stopnia. Mianowicie kręciłem razem komin z ptakiem drapieżnym i to naprawde dużym. Rozpiętość skrzydeł na oko 120..150cm. Śliczny, ciemny z brązowymi końcówkami piór. Zero machania skrzydłami. Zarówno on, jak i ja ;-) Dwadzieścia metrów od siebie, oddaleni na średnicy, spokojnie kręcimy się w kominie do góry, ramię w ramię, czy raczej skrzydło w skrzydło, zyskując cenne metry wysokości. Zrobiliśmy z kilkadziesiąt kółek razem, zanim mój podbniebny partner wymiękł i odleciał gdzieś dalej. Śliczny był, czy może była ;-)


Wieczorem Słoweńcy powiedzieli że lokalna nazwa tego drapieżnika to 'grivel' czy jakoś tak. Niestety nie znalazłem niczego takiego na wikipedii. A szukałem długo (zaczałem od ptaków, a wylądowałem po godzinie w innym zakątku wiki świata - jeśli nie wiesz co to jest tzw. wikipedia problem, polecam xkcd :) Ale spotkałem go jeszcze raz tego samego dnia, gdy kilkaset metrów dalej pokazał mi dokładnie gdzie jest kolejny komin termiczny. Widziałem bowiem jak spokojnie kręcił się w nim zyskując wysokość, więc śmiało pomknąłem w tamtą stronę by wykorzystać podpowiedź. TYm razem nie chciał się ze mną pokręcić i od razu czmychnął gdzie indziej.


Na zdjęciach niestety go nie ma. Nie miałem pod ręką aparatu. Maybe next time.

paralotnie: Słowenia, kominy pod podstawe chmur

Słowenia zawsze daje polatać. Maksymalnie. Dzisiaj wykręciłem swój rekord życiowy, niecałe 2,5km npm. Czyli prawie dwa kilometry ponad punkt startu. W górze z jednej strony widać Triest i Adriatyk a z drugiej Alpy. Widać potężny szmat Ziemi. Bardzo fajne jest wrażenie gdy zyskujesz wysokość a kolejne elementy (np. góry) wyłaniają sie zza horyzontu (lub wcześniejszych gór). Więcej i więcej i więcej. Niby jesteś w tym samym miejscu a świat odsłania Ci się coraz bardziej.


Niestety na tym locie u góry powietrze było niespokojne. Wymagało cały czas aktywnego pilotażu i utrzymywaniu stabilnego skrzydła. Nie byłem więc w stanie zrobić zdjęć, zwłaszcza że kręciłem też słabiutkie kominy i nie chciałem stracić noszenia. Zdjęcia na poście są z niższego pułapu. Nie oddają tym samym wrażnia które miałem gdy dokręciłem pod podstawę chmur. Chmury, nawet jeśli są to bowiem Cumulusy (pierzaste baranki) wszystkie mają spód na tej samej wysokości (plus minus kilkadziesiąt metrów). Oczywiście punkt ten w ciągu dnia się zmienia, ale na danym, dość rozległym terenie, jest dla nich ten sam. Wynika to bowiem z tzw. Punktu Rosy, czyli granicy powyżej której następuję kondensacja wznoszącego się powietrza z parą wodną i powstają chmury. Anyway, ja nie o tym miałem. Dolot do podstawy chmur (w wyniku pracowicie wyżebranej wysokości) daje wrażenie przebywania w wysokim, rozległym pomieszczeniu, ale z oczami raptem kilka centymetrów tuż pod sufitem. Wszędzie daleko i rozlegle. Coś jakby położyć się w potężnej sali na podłodze, przyłożyc twarz i oko do ziemi i popatrzyć na drugi koniec pomieszczenia. Podobnie tylko na odwrót :-)


A w ogóle chmurki nasze ładne, nawet jeśli z Ziemi wyglądają na ładne białe krzaczki, w bliskim kontakcie traca na uroku osobistym. Juz nie ma pieknie. Pół biędy jeśli to akurat strzępek który się rozpada. Ale jeśli jest to jakiś większy Cumulus, to jest szary, wręcz brudny, chłodny (na wysokości Punktu Rosy zawsze jest zimno :-) i na dodatek wieje i trzęsie dupsko jak na kolejce w wesołym miasteczku. Szacun dla natury. No ale wysokość cennie zdobyta: bezcenna. Moja pomarańczka w spokojnym powietrzu każdy kilometr w góre premiuje zwiększonym o 9km zasięgu dolotu (tzw. doskonałość 9). Śliczniutka, milutka i w ogóle uparcie broni mojego życia :-)


P.S. Z przykrością stwierdzam że ostatnia płyta Depeche Mode: Sounds of the Universa jest kichowata. Odsłuchałem ją już dwa razy i dupa :-((( Dam jej jeszcze 3 szanse, ale coś mi się widzi że jakowyś spadek formy chłopcy zaliczyli.

czwartek, 11 czerwca 2009

paralotnie: Rumunia, kiedy pogoda nie daje polatać

Niestety pogoda w Rumunii kończy się. Od teraz już tylko będzie lało. Zostają nam dwie możliwości: mykać na Ukrainę (blisko) by polatać na klifach nad Dniestrem lub zdecydować się na dłużą eskapadę (1000km) do Słowenii. Cała środkowa i północna Europa będzie pod wpływem rozległego niżu więc latanie nad Dniestrem też pod dużym znakiem zapytania... Po krótkich negocjacjach w grupie i przekonywaniu Wielebnego (stał w opozycji ze względu na rękę) zdecydowaliśmy się iż uderzamy na południe. Tam ma być pogoda.


Żegnamy się więc z Rumunią a za kilkanaście godzin witać się będziemy z Ljubljaną a potem dalej na południe. Zwijaliśmy obóz z oznakami burzy na horyzoncie i zbliżającego się opadu. Dzięki temu mieliśmy niezły speed i udało się nam złożyć wszystkie namioty i spakować samochody w około 30 minut. Dla porównania ta sama operacja bez groźby deszczu zabrała nam kilka dni później na Słowenii prawie 90 minut. Ot siła motywacji.


Rumunia była śliczna ale nie dała nam aż tyle polatać ile się spodziewałem. Tak to juz bywa w lataniu na szmatach. Jestesmy maksymalnie zależni od pogody. Plus jest jednak taki że niże zawsze się gdzieś kończą. Tym samym 700..800km dalej zawsze jest już pogoda. No i poruszają się trochę wolniej niż my :-)


paralotnie: Rumunia, waga kondycji: czyli czy to jest lekki sport?

Tak pisze i pisze o lataniu i kreuję to na sielankową zabawę. Zresztą jak sam zaczynąłem latać to nie wydawało mi się iż kondycja może tu być istotna... O co więc chodzi? Nooo ten tego.. niestety jest istotna :-) Dzisiaj kilka krótkich zdań na ten temat - innymi słowy: gdzie i jak Wasz mały latający żuczek dostał w dupe (to że niby gnojownik :-)


Mianowicie o ile latanie w powietrzu nie angażuje jakoś strasznie mięśni całego ciała - w końcu siedzimy, o tyle na ziemi 'latanie' może dać solidnie w kość. A jak się okazuje w lataniu na paralotni aspekt naziemny wystepuje nader często. Zbyt często. Wystarczy że trzeba cały nasz 'malutki plecaczek' ponieść trochę do góry. Jak ostatnio się zważyłem, ze wszystkimi szpejami, to w pełni ubrany i oporządzony waże o 20kg więcej. Czyli dodatkowe 30% mojej masy :-) A że latam na (rozmiar skrzydła) eSce a nie XSce, to czasami dokładam kilka dodatkowych kilogramów by dociążyć skrzydło (jest wtedy bardziej stabilne w powietrzu oraz osiąga większe prędkości). Żądny prędkości w Rumunii latałem z dwoma aparatami, kilogramem pomarańczy i dwoma litrami soku (picie i jedzenie na wypadek lądowania daleko po przelocie, jeden aparat swój, a drugi Agi, się mi zapodział). Czyli tak z dodatkowe 5kg oprócz 20 standardowych. 40% mojej masy.


No i dopiekło mi to :-) A wszystko zaczęło sie od latania na żagielku. Górka niby mała - 200m (znaczy duża, ale ze szczytu na polana gdzie możemy lądowac było tylko 200m - potem w dół juz tylko kilkaset metrów samych drzew aż na samo dno doliny - zero miejsca do lądowania). No i z tej polanki nie ma wjazdu samochodem. Trzeba z buta zapodować po lądowaniu. Wystarczyło mi dwa razy podejść ze wszystkim (sprzęt złożony w kalafior) do samej góry. Słońce leje żar z nieba, trawka wysoka, a ja muszę zasuwać. Po takim marszu, minimum 10 minut leżałem bez ducha na startowisku. Następnie dnia zakwasy mięśni całej obręczy barkowej :-) A miało byc tak pieknie i leniwie. Hyhy. Tego dnia zasuwałem coś z 5 raz tak.Żądza startów i latania wyziera mi z oczu poniżej, prawda? :-)


Jaki z tego wniosek? Na wszystkich wyjazdach warto zapewnić sobie transport z dołu do góry, albo przynajmniej startować w takich warunkach w których polatamy długo kilka godzin bez zbędnego lądowania i w zasadzie jednym lotem wyczerpiemy naszą całodzienną żądze przygód. O ile bowiem przebywanie w powietrzu nie jest siłowe, o tyle po kilku godzinach robi się trochę nudno, zimno, a i jakiś krzaczek na ziemi z chęcią człowiek by zaliczył ;-)


Aha, poprawka. Jak jest niezła termika i długo i często kręcimy kominy, łapki troche bolą od zaciągania sterówek. Zwłaszcza że przez cały czas trzymamy je w górze. Potem do wieszania firanek przydaje się jak znalazł. Mogę obwiesić i 20 okien bez zmęczenia. Na starość taki biznes odpale: tanio wieszam firanki. Za strawę :)

środa, 10 czerwca 2009

paralotnie: Rumunia, psy pasterskie

Tym razem krótki post. Dedykowany mojemu nieżyjącemu już drogiemu Dziadkowi, który zmarł w listopadzie 2007 (w ogóle tamten listopad był porażkowy). Gdy byłem mały Dziadek bardzo często opowiadał mi różniste historie (czyt. bajki na faktach) na dobranoc. Historie ze swojej młodości, której dużą część spędził we Francji wypasając trzodę w górach. Istotnym elementem opowieści były oczywiście watahy wilków czyhających na życie Dziadka tudzież towarzyszących mu psów pasterskich, który każdy ze swoim imieniem stanowił bohatera danej opowieści. Każdy z psiaków był ultra mądry, oddany, silny, wspaniały, piękny i w ogóle taki jaki taki młody jak wówczas ja brzdąc chciałby mieć - moja Mama nie chciała :-) Ech te bajki...


A tu prosze... co prawda nie góry Francji, ale góry Rumunii, spore stada hamburgerów, a dookoła nich biegające fajowe duże białe psiaki. Rzeczywiście całkiem sprytne. Samodzielnie bez pomocy pastucha pilnujące stada i zaganiające go w drodze powrotnej po całodziennym wypasie. Zaiste widok nieziemski. A i wspomnienia z dzieciństwa miłe.


Aha, jednego z ranków, na poziomie 5am, wszyscy śpią, a ja słyszę jak coś dużego łazi dookoła namiotu, rozwala nam śmieci i co gorsza próbuje dobrać się do namiotu. NIEDŹWIEDŹ!?!? Nie będę robił syfu, nie budze innych sam wychodzę sprawdzić... A tu psiak :-)

paralotnie: Rumunia, okulary, czyli na co przydaje się GPS

Wylądowałem w poprzednim poście z wiatrem, cały i zdrowy. Troszeczkę głupi i odrobinę wystraszony :-) Spakowałem skrzydełko w kalafiora i zasuwam do góry. A ze słoneczko daje solidnie w dupe, ja jestem ubrany na ninje, a i sprzęcik troche waży (20kg ze wszystkim) po stu metrach drałowania pod góre jestem już solidnie zmeczony. Chwila przerwy na poprawienie ciuchów.


Spostrzegam na przystanku, że nie mam swoich okularów przeciwsłonecznych. Jedna kieszeń. Druga kieszeń? No tak... tuż po wylądowaniu zdjąłem kask i przyczepiałem je do uprzęży... Musiałem je zgubić wtedy lub ewentualnie po drodzę. Zostawiam więc wszystko na ziemi i powoli wracam do miejsca lądowania. Czy też raczej do miejsca, w którym wydaje mi się, że kilka minut temu lądowałem. Po drodze uważnie rozglądam sie dookoła. Nic. Wracam do góry idąc 10m z lewej. Dalej nic, idę w dół 10m z drugiej strony. Dalej nic. Patrzę w promieniu 30m dookoła prawdopodbnego miejsca lądowania. Jak nie było tak nie ma. W tym momencie zaczynam już wątpić w swoją pamięć. Czy na pewno wylądowałem tutaj? A moze kawałek dalej? Trawa wysoka, okulary małe. FUCK. 500zl do piachu.

W tym momencie podpowiedź przez radio z góry: Szukasz czegoś? A miałeś włączonego GPS? EUREKA. No tak, tuż po wylądowaniu wyłączałem go. Tym samym mogę sprawdzić dokładnie gdzie wylądowałem. Odpalam moją zabawkę i zasuwam jak po sznurku do tego miejsca. Rzeczywiście jest kilkanaście metrów od miejsca w którym mi sie wydawało ze przyziemiłem. Zmysł przestrzenny jak nie przymierzając kobieta podczas PMS (khy khy :) Szukam ale ..... dalej nie ma. OK, w takim razie musiały mi wypaść po drodze od lądowania do miejsca gdzie teraz leży mój pomarańczowy kalafior. Ide więc jak po sznurku z GPS w łapce, pewny że musze się na nie natknąć. Eeee, dalej nie ma? WTF nie ma szans. Leciałem na pewno w okularach. Na pewno je zdjąłem tuż po wylądowaniu. Na pewno nie mam ich też na nosie :-) GPS nie kłamie. Wnioski Watsonie? Musiały wpaść do skrzydła podczas zwijania go w kalafior. Rozkładam skrzydło, a tam w jednej komorze grzecznie czekają na mnie moje okularki :-)


Gdyby nie GPS, szwendałbym sie po tej łące jak pies pasterski pewnie do rana. Tak, miałem pewność, że dokładnie ją sprawdziłem i mogłem skupić się na szukaniu innej przyczyny: tu skrzydła. Swoją droga to już druga rzecz którą gubię w ten sposób. W Maroku, do jednej z komór wpadł mi IPOD przy pakowaniu :-)

Tak sobie jeszcze teraz myśle, zbaczając troche z lotniczych tematów, ze coraz więcej naszych elektronicznych zabawek, czy nawet odzieży posiada różnego rodzaju elektronikę. Czy trudno sobie wyobrazić niedaleką przyszłość, gdzie każda nasza rzecz ma element RFID pozwalający na unikalna (w skali globu) identyfikację co to jest, a dokładniej nawet jaki to konkretny egzemplarz (np. że mój). Już teraz większość sprzedawanych przedmiotów ma RFID po to by nie dalo sie ich ukraść ze sklepu czy by szybciej dokonać sprzedaży przy kasie. Pomyślmy wiec nad wizją przyszłości... Mamy wszystko co posiadamy przy sobie (i na sobie) wyposażone w RFID. Dodatkowo, nasz powiedzmy naszyjnik, poza pochodzeniem z topowego francuskiego domu mody, jest wyposażony w GPS oraz stale kontroluje obecność wszystkich naszych cennych fantów (łącznie z odróżnieniem skarpetki lewej i prawej, wszak skarpetki też śledzimy, prawda? ;-). W międzyczasie na mikrodysku zapisuje każdy nasz ruch w przestrzeni (GPS), czy to do kibelka, czy do kochanki, tak że zgubiony parasol bez problemu odnajdzie wspominając np. że ostatnio widział go 30 minut temu na rogu Jana i Tomasza gdy wysiadałem z taxowki. Lepiej, zacznie piszczeć w chwili gdy oddalę się od parasola ponad 10m... Daję tej wizji 10 lat.

paralotnie: Rumunia, lądowanie z wiatrem :-/

O lądowaniu z wiatrem czy raczej przy silnym wietrze już kiedyś pisałem. Dzisiaj lekcji nie odrobili: Wielebny, oraz ja :-) Lataliśmy bowiem z górki zwanej malowniczo krokodyl. Było miło i przyjemnie. Krowy leniwie żuły trawe, a my ćwiczyliśmy (to coś na tle nieba, widoczne dokładniej po kliknięciu w zdjęcie, to moja pomarańczka i ja :).


Niestety przy jednym z lądowań, Wielebny odszedł od lądowiska zbyt daleko. A na dojściu tylko skały i drzewa, szans na wygodne lądowanie żadnych. Gdy już zrobił finalne podejście, było widać że dojdzie nad łączke na minimalnej wysokości. Jeśli w ogóle. Dojść doszedł (ma już w końcu chłop swoje lata, nie raz pewnie, wbrew ksywce, dochodził ;-) ale na obrót pod wiatr zabrakło wysokości. Pech chciał że nie dość że z wiatrem, to jeszcze w taką jakąś dziwną jame przyziemił. PIZD. Nogi najpierw a potem grzmot całym ciałem. A konkretnie barkiem. Rezultat? Zdjęcia w lokalnym szpitalu dnia następnego wykazały zwichnięcie/przemieszczenie stawu barkowego (co dokładnie to nie wiemy, bo wiecie, lekarka mówiła po Rumuńsku :-). Ręka na temblaku i zakaz lotów do końca wyprawy :-(((


Ja miałem trochę więcej szczęścia. Raz że było to idealnie na łączce (pastwisku, ale krowy były akurat napalone na zielone skrzydło Agi, więc ich przy mnie nie było), dwa że jakoś tak więcej szczęście niż rozumu. Bo w ogóle to nie była moja wina ;-) Hyhy. Lądowałem tam już drugi raz tego dnia, i nie sprawdziłem dokładnie jak wieje wiatr, tylko założyłem że tak samo jak przy poprzednim podejściu. Schodze więc grzecznie do ziemi, zadowolony z siebie jak dzieciak, i tak na wysokości 5m nad ziemią, spostrzegam, że tu kurka coś nie gra. Ziemia zapie...dala pode mną szybciej niż Ben Johnson po dopingu... Eeeee, WTF. Krótkie przerażenie (pisałem już jak działa strach kiedyś) i przebłysk w głowie: pomyliłem kierunek wiatru. No nic, za późno na zwrot (za słabo latam by umieć robić dobre korekty kierunku na niskiej wysokości), powoli zaciągam sterówki, a dwa trzy metry na ziemią zaciągam gnidy na maksa. Nie ma wyjścia musze przeciągnąć skrzydło. Dużo to jednak nie dało. Czy może dało? Stać mi się nic nie stało, tyle tylko że tak szybko to jeszcze nigdy nogami nie przebierałem :-))) Siłą rzeczy nie dałem rady pobiec te 40 km/h i wyglebiłem jak długi gubiąc okulary (o czym w następnym poście). Ale cały i zdrowy wyszedłem z tego bez szwanku z kolejnym kamyczkiem doświadczenia: wiatr zmienia kierunek w ciągu dnia :-))

wtorek, 9 czerwca 2009

paralotnie: Rumunia, loty w tandemie na paralotni

Troll na wyprawe zabrał także swój tandem. Tandem, czyli paralotnia dla dwóch osób. Pilota, który za wszystko odpowiada i musi umieć latac ;-) oraz pasażera, który nic nie musi umieć. No może przebierać nogami podczas startu. Jak bowiem śmiesznie wspomina polskie prawo lotnicze: "paralotnia to statek powietrzny...przeznaczony do startu z nóg pilota..." ;-) Trollowy tandem był na wyprawie przetestowany przez Istvana i Alexandre.


Loty w tandemie są wykorzystywane przede wszystkim w trzech sytuacjach, z czego pierwsza jest najczęstsza:
1. Odpłatne rejsy dla pasażerów żądnych wrażeń w turystycznych miejscowościach (morze, góry itp)
2. Pokazanie przyszłemu pilotowi na czym polega latanie na paralotni
3. Wożenie swojej drugiej połówki w sytuacji kiedy ona latać nie umie i nauczyć się nie chce , no a przecież zabawe trzeba między siebie dzielić...

Ad 1 - Taki lot kosztuje w Polsce między 100 i 200zl, i zazwyczaj trzeba się na niego umówić, pilot jest bowiem w stanie w dobry dzień wykonać ich koło 10 góra. Wynika to z warunków pogodowych, konieczności podstawowego przekazania wiedzy pasażerowi (co mu wolno, co nie), prób startu - nie trywialnego, dojazdu lądowisko-startowisko itd. Nie jest to bynajmniej prosta sprawa, i dla 20 minutowego lotu lekko schodzi na całość godzina, a często i dłużej.

Ad 2 - Wbrew obiegowej opinii jest to dość rzadka sytuacja. Większość pilotów paralotni nigdy nie leciała w tandemie jako pasażer, a wszystkie swoje loty (w tym początkowe w okresie szkolenia) wykonuje w pełni samodzielnie, na jednoosobowym skrzydle. Po prostu zaczyna się od ultra krótkich lociczków po kilka metrów powoli przechodząc do coraz dłuższych.

Ad 3 - Pozdrowienia dla naszych kochanych nielotów ;-)


Tandem jest zdecydowanie większy od zwykłego skrzydła. O ile moja pomarańczka (rozmiar S) ma 23 metry kwadratowe (w rozmiarze L byoby to 28), o tyle tandem to 37 do 42 metrów w zależności od tego czy jest zrefowany czy nie*. Jak widać jest już to solidny kawał szmaty! Warto sobie wyobrazić jakie siły na to działają przy silnym wietrze i przy starcie... Perfekcja ruchów więcej niż wskazana.


Tandemy często robione są w jednym rozmiarze, ale by dostosować je do masy pary osób stosuje się tzw. refowanie, czyli zmniejszanie powierzchni skrzydła przy pomocy sprytnie wszytego zamka błyskawicznego. Rzecz jasna na ziemi, nie w czasie lotu :-P Widać na zdjęciu powyżej jak Gotek refuje tandem, zmniejszając jego powierzchnie z 42 do 37miu metrów kwadratowych. Powierzchnia musi być inaczej ustawiona w zależności czy naszym pasażerem jest zwiewna 50kg dwudziestolatka ;-) czy też dostojna (khem khem :) 100kg 50 latka :-)

Niezależnie jednak od masy pasażera, latanie dla pasażera to spora frajda. Z tandemem jest problem taki, że raz iż kosztuje ponad 10k PLN, dwa że nie da się na nim latać bez pasażera (więc do zwykłego latania musisz mieć osobne skrzydło), trzy że jeszcze do niego trzeba osobną specjalistyczną uprząż, oraz specjalny zapas. Jest więc to całkiem spory wydatek i chyba tylko całowakacyjne (bite 3 miesiące) przesiadywanie na Helu i wożenie dupy turystek (durystek? duptystyke? ;) pozwoli ledwie co zwrócić wydatek. Trudna sprawa...


Prostsze znam sposoby na sforsowanie kobiet serca progi ;-) Np. smaczne truskawkowe...pierogi ;-)

paralotnie: Rumunia, w mcdonalds spotkajmy się...

Hyhy, na połoninkach w rumuńskich karpatach spotkałem hamburgery. Na nogach, brudne, karmione, wypasane, obszczekane, obgonione, wybatożone, smakowite, opalone, wyluzowane. Jednym zdaniem, nie zdające sobie sprawy że jeszcze się spotkamy .. w mcdonalds ;-)


A i M, nasze dwie drogie, nie wojująje (co chciałem podkreslić :) wegetarianki, oczywiście nie spotkają wołowinki, no ale powiedzmy że chociaż serek, albo shake'a ;-)


Całość jest doglądana przez pastuchów, pieszych a także zmotoryzowanych. Uzbrojonych w batogi z których bardzo ładnie strzelają :-) Aha, no i psy pasterskie, ale o nich osobny post, na teraz oddaje ekran wspaniałym pastuszkom...





Krowy ewidetnie się nami interesowały, co zajebiście wk...ło pastuchów bo musieli przeganiać całe stada łążące za kolorowymi paralotniarzami. Jedna zaś z krów tak zauroczyła się skrzydłem Agi (nadmieniam iż było zielone, co mogło mieć istotne znaczenie - chociaż podobnież krowy są daltonistkami ;) że marzyła o konsumpcji. Głupie cielątko nie było jednak świadome iż rachunek za skrzydełko mógłby być większy od ceny wołowiny w lokalnym skupie pomnożonej przez mase krowiszcza. Aga uratowała więc bydlątko, nie karmiąc jej skrzydłem. Chciała też jeszcze polatać...

Największym smakoszem był Troll, który cały czas rozglądał się za smakowitymi stekami na czterech kończynach ;-) Aha, troll na wyprawe wziął dwie książki o odchudzaniu :-DDD Zalecały one między innymi olej parafinowy i mineralny. Doustnie :-DDD

paralotnie: Rumunia, start przy silnym wietrze

Rano na przełęczy nie wiało przesadnie mocno, i był to zdecydowanie wiatr termiczny, powstały wskutek ruchów ciepłych mas powietrza, nagrzewanych przez słońce w okolicy. Skały i drzewa inaczej się nagrzewają, inaczej oddają ciepło do powietrza (powietrze nagrzewa się tylko od ziemi, nie bezpośrednio), a tym samym nad różnymi powierzchniami są masy powietrza o różnych temperaturach, które potem w wyniku różnic ciśnienia przemieszczają się powodując wiatr termiczny. Termike, bo tak to w skrócie nazywamy, poznać łatwo po tym iż mimo iż mocno wieje (2..10m/s), to co kilka lub naście minut, przychodzi kilkunasto/dzieścio sekundowy okres bezwietrzny - wtedy przechodzi przez nas tzw.komin ciepłego powietrza, czy raczej zasłania nas rozpraszając powietrze. Jedziemy więc na szczyt.


U góry okazało się jednak że wieje dość silnie. W porywach na oko do 8m/s czyli ponad nasze (z wyłączeniem Gotka latającego od lat) możliwości do startu. Co około 5..10 minut przechodził jednak na szczycie komin termiczny który na kilkanaście sekund osłabiał istotnie wiatr do na oko 4 m/s. Trzeba więc było wybrać z naszej paczki królika doświadczalnego, a że ja lubie takie wyzwania, oraz moją nowa ksywke: prosiak morski, nie trzeba było długo na mnie czekać - w zasadzie to sam się od razu zgłosiłem ;-)


Przy takim wietrze, utrzymanie samej złożonej w kalafiora paralotni na ziemi nie jest prostę gdyż cały czas Ci ją zwiewa, co więcej jak jesteś do niej przypięty, zwiewa także Ciebie na okoliczne skały, kamory i krzaczory :-) Wszyscy jednak pomagają i przytrzymują wyrywającą się szmatę, w oczekiwaniu na chwilę ciszy. Paralotniorstwo to sport zespołowy. Raz że często potrzebujesz pomocy, dwa że informacja o tym jakie jest powietrze tak naprawde jest czytelna dopiero wtedy gdy widzisz kogoś w powietrzu. Czy dzisiaj nosi? Czy jest turbulentnie? Czy może podmuchy sa miodnie laminarne? Czy jest sens startować, czy lepiej uderzyć na doskonałe czerwone rumuńskie wino? ;-)

Niestety mimo dwóch prób, nie udało się mi wystartować. Za silny wiatr, za słabe umiejętności. Chciałem spróbować trzeci, ale wiatr wzmagał się coraz bardziej, a Gotek stwierdził że nie ma co narażac dalej dupy dla ładnych zdjęć. W takiej sytuacji trzeba poczekać aż troche osłabnie, a najlepiej wybrać inne startowisko, troche niżej położone, lub wręcz startować z połowy stoku gdzie wiatr jest zdecydowanie słabszy niż na szczycie.



Pojechaliśmy więc dalej..

poniedziałek, 8 czerwca 2009

paralotnie: Rumunia, kalafior i tulipan

Kalafior, vel Tulipan to kwiat dobrze znany każdemu pilotowi Paralotni. Jesli bowiem wylądowałeś lub ogólnie masz w pełni rozłożoną paralotnie na ziemi (jak na pierwszym zdjęciu), a następnie musisz przenieść ją na krótkim dystansie (do kilometra), najwygodniej jest złożyć ją w owego kalafiora i przespacerować się z nim.


Składania w kalafior jest bardzo proste, po prostu ściągasz za wszystkie linki (pęk który ma ich kilkadziesiąt), nawijając je na ramie w pętle około półmetrowe, powoli podchodząc do skrzydła. Gdy już masz w reku komplet całych linek, nie przestajesz nawijać dalej, co powoduje że całe skrzydło składa się w różyczke, tulipana, czy też jak wolę kalafiorą. A dalej? hop na plecki i maszerujemy...







P.S. Czy wiedzieliście że jak jecie kalafiora to wcinacie kwiata? ;-)