Oj dzialo sie dzisiaj dzialo. Zaczne od podsumowania: Rafal ma noge w gipsie,ja rozbilem sie na klifie, a Maro mial przygody nozne na grani klifu. A teraz do rzeczy. Rano wciaz wialo bardzo silnie, wiec pojechalismy na klif dopiero kolo 13. Czekajac az wiatr oslabnie pocwiczylismy jak na obrazku starty alpejskie.

Okolo 14 pojechalismy na sam klif i jeden po drugim rozpoczelismy starty. Zadanie: loty zaglowe na klifie. Wiatr od morza powoduje ze w obszarze od krawedzi klifu do 20m w strone morza rozciaga sie tzw. obszar noszen. Miejsce w ktorym jesli lecisz, powoli (1m/s) wynosi Cie do gory. Wykorzystujac wiec te noszenia na calej dlugosci klifu latasz osemkami i jesli wiatr jest wystarczajaco silny, a Ty wystarczajaco dobry moze to trwac az do znudzenia. Oczywiscie paralotni w powietrzu nad klifem kolo 5, wiec reguly pierwszenstwa itp rzeczy obowiazuja.

Polecialem jako trzeci, start spokojny i lecimy. 10m od klifu kilkadziesiat sekund po starcie zaczynam czuc jak mnie wynosi do gory. Mile wrazenie. Caly czas kontroluje odleglosc od klifu utrzymujac ja minimalnie na poziomie 5m od krawedzi skrzydla. Lece jakies 100m za Marem, ktorego widze ze niezle niesie w gore. Niestety ja mam mniej szczescia. Probujac zlapac noszenie zblizam sie do samej krawedzi nad ktora jestem jakies 20m. Nagly podmuch, i brak zdecydowanego skretu powoduje ze jestem juz 5m za krawedzia nad klifem i zaczynam szybko tracic wysokosc. Wlatuje powoli na zawietrzna, co nie napawa mnie otucha, kolejny podmuch i juz wiem ze nie zdaze zleciec z krawedzi, szybka decyzja, hamowanie skrzydla, wybranie kawalka skal na tyle rownego na ile sie da i przyziemienie. Dosc mocne. Calosc trwala okolo 5..10s, wiec zero szans na jakikolwiek zwrot, na szczescie lecialem pod wiatr wiec w ziemie uderzylem jeszcze akceptowalnie. Oczywiscie z takiej polki wystartowac byloby ryzykownie. Wojtek za chwile z gory wykrzyczal zebym, baran jeden, zbieral skrzydlo w kalafior i piechota dookola szukal drogi przez skaly do startowiska. Zajelo mi to 30 minut z 20kg na plecach. W tle telefon z zyczeniami do Kaszki. Napakowany adrenalina bylem jak ampulka w szpitalu.
Przygoda Mara byla podobna, tyle ze on podbiegl chwile na grani utrzymujac caly czas skrzydlo nad soba, po czym odbil sie i polecial dalej. Ryzykownie acz skutecznie.

Nastepny lot mial juz byc zwykly, do ladowiska po lewej. Tuz przede mna startowal Rafal. Jak tylko znikl mi z oczu, polecialem ja. Tym razem start klasyczny bo wiatr znaczaco slabnie. Zreszta Wojtek widzac nasze popisy na klifie zakazl szukac noszen i zlecil zwykle latanie na cel. Oczywiscie tym razem tez cos wyczarowalem. Lecac wzdluz klifu w druga strone, powoli tracilem wysokosc (minimalne noszenie) no i zasuwalem dosc szybko, z wiatrem bedzie kolo 12..15 m/s. Minalem ladowisko i dalej z glupkowatym usmiechem mknalem wzdluz klifu. Dopiero Wojtek przez radio powiedzial zebym sie tak nie cieszyl bo przy tej wysokosci moge nie doleciec z powrotem pod wiatr na ladowisko. Tak sie tez stalo. Braklo mi jakies 100m i musialem ladowac pomiedzy roznymi krzaczorami i kamieniami. Wybralem sobie alejke o szerokosci 2m i dawaj w dol. Jak na te warunki ladowanie bardzo dobre. Tyle tylko ze skrzydlo totalnie mi sie poplatalo przy ladowaniu wiec troche minelo zanim je zlozylem.

Jak domaszerowalem na ladowisko, oprocz ochrzanu za nieuwzglednienie sily wiatru, dowiedzialem sie ze startujacy przede mna Rafal rozbil sie na duzych glazach i jedzie do szpitala. Na szczescie oprocz obrazen nogi nic mu sie nie stalo. Niestety noga w gipsie i jest juz wylaczony z latania do konca wyjazdu.
Tyle wrazen na dzisiaj :-)