Krażąc w poszukiwaniu kominów, udało mi się znaleźć w pewnym momencie jeden który wyniósł mnie z 850m na ponad 1500m, dzięki pieczołowitemu krążeniu dookoła jego centrum. Maksymalne noszenie miałem w nim w niektórych momentach na poziomie 5m/s. Frajda co niemiara. Zwłaszcza że powyżej kilometra, panorama która się ropościerała, zapierała dech w piersiach. Zwłaszcza w kierunku mniej więcej na północ, było widać wspaniale majestatyczne Alpy. Warto się było wywindować dla samego tego widoku. Co ciekawe komin który mi tu pomógł był zdrowo za krawędzią grani pasma gór przy którym lataliśmy. Jak widac warto zapędzać się na drugą stronę.
W drugiej części dnia, warunki zmieniły się na żagiel. Niebo całe się zachmurzyło, podstawa chmur opuściła. Poleciałem w kierunku południowo-wschodnim w strone kolejnych wyższych gór w ramach tego samego masywu. W pewnym momencie przy sporym noszeniu, doleciałem na około 100m pod pułap chmur. Wrażenie niesamowite, jak gdyby chodzenia tuż pod sufitem, który wręcz był namacalny. Chmury jednak nie maja wyraźnej granicy, przynajmniej od dołu. Dlatego widok w dół powoli, minimalnie zrobił się zamglony, jakby zza dymu. Był to mocny sygnał dla mnie że witam się z chmurką. Ponieważ nie miałem przy sobie ani GPS, ani busoli, wlatywanie w chmure byłoby wysoce niewskazane (nie byłbym w stanie utrzymać kierunku, poza tym nie wiedziałem jak jest wysoka i co w niej może być). Dlatego stwierdziłem że dość wożenia dupy w górę, czas wrócić bliżej Matki Ziemi.
A tu zonk. Mój wariometr pokazuje że mam noszenie do góry na poziomie około 5m/s. Chmurka chce mnie ewidetnie skonsumować. Na dodatek powietrze jest mocno turbulentne, a sterowanie skrzydłem staje się trudne, zaś wrażenia nieprzyjemne. Czas spadać. Zakładam uszy (zmniejszają powierzchnie skrzydła, a więc będe opadał szybciej niż moje zwykłe 1 m/s w dół). Rzut oka na wario, a tam dalej noszenie na poziomie 3m/s. Uszy pomogły, ale tylko trochę. Wciskam więc speeda do oporu, zmniejszając kąt natarcia skrzydła - opadanie powinno być jeszcze większe. Wario jest jednak nieubłagane: owszem wznoszę się wolniej, ale cały czas mam na wskaźnikach około 1,5 m/s do góry. Konsternacja. Wyczerpałem swoje możliwości dotyczące zwiększenia szybkości opadania, a ta *$*#&$ chmura dalej ssie. Jakieś 50m na oko do utraty widoczności i pełnego wejścia w nią. Zaczynam się niepokoić. Zostały mi dwie opcje: spirala, której nie opanowałem jednak na tyle by czuć się z nią komfortowo lub próba lotu na przedpole z nadzieją że kilkaset metrów dalej wylecę spod chmury i noszenia nie będzie (obie strategie pieczołowicie wtłukł mi do głowy Gotek rano - część mu i chwała). Powiedziałem więc sobie, że wybieram strategie ucieczki na przedpole. Nie wiem czy się uda, dlatego daję sobie jedną minutę na zmianę warunków. Jeśli w tym czasie nie wylecę z noszenia, nie ma rady: umiem, czy nie, będą musiał spróbować spirali. Lecę. Pełen speed, prędkość względem powietrza około 50km/h. Trzęsie niemiłosiernie. Mam nadzieję, że nie złapię żadnej klapy i liczę w myślach sekundy. Ufff, po 30, wario przestaje pikać. Cisza. Znaczy że przestałem sie wznosić. Kolejne kilkanaście sekund i jednostajne buczenie informuje mnie że zaczynam opadać. Yuupi. Uciekłem. Jak widac na paralotni czasami opadanie w dół też może być problemem. Lądowanie bez atrakcji.
Na kolacje porcja kalmarów (czy raczej na deser, bo oprócz tego zasmażany ser i duża pizza - kalmary, wcinał Maro :)
Lekcja na przyszłość: brać zawsze GPS i busole, wtedy strachu mniej :) No i zapasową kurtkę bo zimno było że hej.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz