niedziela, 22 marca 2009

Paralotnie - Słowenia, Lijak - Wariometr

Dzisiaj delikatna wprawka, warunki bardzo dobre, ładna wiosenna słoneczna pogoda, słaby wiatr.
Lataliśmy z góry o nazwie Lijak. Różnica między starowiskiem i lądowiskiem ponad 500m, czyli bardzo dużo. Daje to przy braku jakichkolwiek manwerów ponad 10 minut swobodnego lotu. A mamy przecież wiosne. Termika się budzi i kominy ciepłego powietrza odpalają co chwile, a nam pozwalają latać naprawdę długo.


Start troche ryzykowny. Na szczycie góry około 5m/s, dłuższa przerwa od ostatniego razu zwiększa delikatnie stres na starcie. Grzecznie patrze więc na starty innych pilotów. Zasadniczo jestem pierwszy raz w życiu w lokacji gdzie jest naprawdę tłok: jest rano, a w powietrzu już lata koło 10 skrzydeł, a na startowisku powoli rozkłada się koło 30 kolejnych. Zapomniałem wariometru. Muszę wracać po niego przez ładny słoweński las na parking 10 minut tam i 10 z powrotem.

Wario, jak mówimy na to pieszczotliwie, to istotny przyrząd bez którego nie da się latać w termice. Wario, umocowane na hełmie nad lewą skronią cały czas piszczy mi pieszczotliwie do ucha, a konkretnie to:
* buczy, jeśli opadam w dół
* jest cicho, jeśli lece poziomo
* pika przyjemnie dla ucha, jeśli się wznoszę.
Latając w termice: czyli w warunkach, gdzie ogrzane słupy ciepłego powietrza wznoszą się w różnych miejscach od ziemi, szukam cały czas gdzie one są (zazwyczaj trwają kilka minut oraz co gorsza są zdmuchiwane przez wiatr). Kominy są zazwyczaj wąskie (naście, dziesiąt metrów średnicy) i jak tylko takie miejsce znajde, natychmiast zaczynam w nim krążyć, próbując maksymalnei zyskać na wysokości. I tu z pomocą przychodzi Wario.


O ile zmiane kierunku ruchu (zaczynam opadać, lub zaczynam się wznosić) dość mocno mój błednik czuje, o tyle jeśli jestem dłużej w strumieniu chłodnego powietrza (tzw. duszenie) i lece stabilnie w dół powiedzmy 4m/s, mój błędnik jest 'ślepy'. Ale buczenie mojego Wario mówi mi: uciekaaaaaj. Tracisz cenną wysokość. Oczywiście jak jestem blisko ziemi, to widzę to bez pomocy. Sęk w tym że już 50m nad ziemią ocena wysokości jest bardzo trudna, stąd latanie bez przyrządów byłoby dalece mniej efektywne.


Na całe szczęścię, dzięki temu że musiałem się wracać po wario, wystartowałem chwile później niż reszta i złapałem się już na silne kominy, wyniosło mnie naprawde wysoko. Mimo iż mamy wiosne, i termika bywa burzliwa: powinno mocno trząść skrzydłem, zwinięcia skrzydła, mi nic złego dzisiaj się nie działo. No może oprócz delikatnie ryzykownego startu. Ze względu na tłok na startowisku, stres delikatnie większy. Przy starcie zby szybko obróciłem się pod skrzydłem, nie ustabilizowawszy go najpierw. Efekt: duża klapa na starcie i mocna zmiana kierunku. Na szczęście moje skrzydło uparcie broni mego życia i koryguje moje błędy, nie było więc mi dane spotkać się z malowniczymi sosenkami po bokach.


Latałem ponad godzine i wymiękłem z zimna. U góry naprawdę pi..dzi. Mimo rękawiczek, kurtki itd, musiałem zlecieć na dół na ciepłą kawę. Lądowanie bardzo ładne, aż sam się sobą zdziwiłem że nic nie wywinąłem :-) Maro próbował wyżebrać do końca kawałek wysokości i ... jego historie opiszę następnym razem. W każdym razie nic się nie stało :-)

Brak komentarzy: