środa, 10 czerwca 2009

paralotnie: Rumunia, lądowanie z wiatrem :-/

O lądowaniu z wiatrem czy raczej przy silnym wietrze już kiedyś pisałem. Dzisiaj lekcji nie odrobili: Wielebny, oraz ja :-) Lataliśmy bowiem z górki zwanej malowniczo krokodyl. Było miło i przyjemnie. Krowy leniwie żuły trawe, a my ćwiczyliśmy (to coś na tle nieba, widoczne dokładniej po kliknięciu w zdjęcie, to moja pomarańczka i ja :).


Niestety przy jednym z lądowań, Wielebny odszedł od lądowiska zbyt daleko. A na dojściu tylko skały i drzewa, szans na wygodne lądowanie żadnych. Gdy już zrobił finalne podejście, było widać że dojdzie nad łączke na minimalnej wysokości. Jeśli w ogóle. Dojść doszedł (ma już w końcu chłop swoje lata, nie raz pewnie, wbrew ksywce, dochodził ;-) ale na obrót pod wiatr zabrakło wysokości. Pech chciał że nie dość że z wiatrem, to jeszcze w taką jakąś dziwną jame przyziemił. PIZD. Nogi najpierw a potem grzmot całym ciałem. A konkretnie barkiem. Rezultat? Zdjęcia w lokalnym szpitalu dnia następnego wykazały zwichnięcie/przemieszczenie stawu barkowego (co dokładnie to nie wiemy, bo wiecie, lekarka mówiła po Rumuńsku :-). Ręka na temblaku i zakaz lotów do końca wyprawy :-(((


Ja miałem trochę więcej szczęścia. Raz że było to idealnie na łączce (pastwisku, ale krowy były akurat napalone na zielone skrzydło Agi, więc ich przy mnie nie było), dwa że jakoś tak więcej szczęście niż rozumu. Bo w ogóle to nie była moja wina ;-) Hyhy. Lądowałem tam już drugi raz tego dnia, i nie sprawdziłem dokładnie jak wieje wiatr, tylko założyłem że tak samo jak przy poprzednim podejściu. Schodze więc grzecznie do ziemi, zadowolony z siebie jak dzieciak, i tak na wysokości 5m nad ziemią, spostrzegam, że tu kurka coś nie gra. Ziemia zapie...dala pode mną szybciej niż Ben Johnson po dopingu... Eeeee, WTF. Krótkie przerażenie (pisałem już jak działa strach kiedyś) i przebłysk w głowie: pomyliłem kierunek wiatru. No nic, za późno na zwrot (za słabo latam by umieć robić dobre korekty kierunku na niskiej wysokości), powoli zaciągam sterówki, a dwa trzy metry na ziemią zaciągam gnidy na maksa. Nie ma wyjścia musze przeciągnąć skrzydło. Dużo to jednak nie dało. Czy może dało? Stać mi się nic nie stało, tyle tylko że tak szybko to jeszcze nigdy nogami nie przebierałem :-))) Siłą rzeczy nie dałem rady pobiec te 40 km/h i wyglebiłem jak długi gubiąc okulary (o czym w następnym poście). Ale cały i zdrowy wyszedłem z tego bez szwanku z kolejnym kamyczkiem doświadczenia: wiatr zmienia kierunek w ciągu dnia :-))

1 komentarz:

Anonimowy pisze...

Piękna górka :) Pozdrawiam