wtorek, 6 stycznia 2009

Paralotnie - Maroko, wzgórza nad oceanem

Pobudka o 7am, lokalne śniadanie, którego wieczorem gdy to piszę już nie pamiętam i jedziemy na ni to wzgórza ni to klif. Ot takie coś 1 km od brzegu, wysokie na kilkaset metrów. Na starcie u góry wiaterek słaby. Znad oceanu zbliża się deszcz i mocne zachmurzenie. W odległości 2km od linii brzegowej kawałek tęczy (po tym poznaliśmy deszcz). Zdążyli przed deszczem wystartować tylko Zbychu, Andrzej i Maro. Fala deszczu doszła do nas błyskawicznie w ciągu 10 minut odkąd ją zauważyliśmy. Zjechaliśmy więc na dół na plaże, ale już po godzinie z powrotem się rozpodziło i mogliśmy wrócić na górę. Zmiana naprawde błyskawiczna. W ciągu 90 minut, pełne słońce i bezchmurne niebo, deszcze i pełne zachmuerzenie i znowu pełne słońce. Wiatr jednak szybko przybierał na sile i mój start, znowu jako ostatni, był bardzo ostry. Przeciągnęło mnie trzy razy po żwirze tak mocno że naprawde miejscami mocno się obawiałem co ze mną będzie :-) Jestem lekki i przy takim wietrze jeśli zrobie cokolwiek nie idealnie natychmiast potrafi mnie wywrócić, majtnąć i cisnąć byle gdzie. Na przykład pole kaktusów.


Moje starty wyglądały tak: pozycja, próba podniesienia skrzydła nad głowe po czym od razu wyciągało mnie w góre na dwa..trzy metry. Niestety błędy plus duża siła wiatru i zaraz byłem intensywnie na ziemi ciągnęty kilkanaście metrów bez szans na wysiadke z tego pociągu :) Miałem już zrezygnować i nie ryzykować dalej gdy przy ostatniej próbie podniosło mnie wyraźnie mocniej i ustawiło prawidłowo w osi pod wiatr, oczywiście dalej ciagnąc w góre.

Fuks jakich mało. Dosłownie w ciągu kilkunastu sekund zrobiłem kilkadziesiąt metrów pionowo w górę. W radiu oczywiście słyszałem tylko: ODCHODŹ OD KRAWĘDZI, NATYCHMIAST ODCHODŹ. Ja się pytam u licha jak. Sterówki maksymalnie ociągnięte, lecę pod wiatr 40km/h i więcej się nie da. Niestety wiatr wieje szybciej niż 40km, więc w efekcie powoli mnie cofa z powrotem za grań co jest absolutnie zakazane (na zawietrznej każdej góry jest strefa rotorów która z paralotni robi zwiniętą szmate). Na szczęście dzięki dyspozycji przedstartowej Zbyszka, miałem przypiąty do uprzęży SPEED który mogłem wykorzystać po raz pierwszym w mojej 'karierze' latania.

Speed, to dodatkowa linka założona pod uprzeżą, którą możesz wcisnąć nogami. Wciśniecie jej powoduje zmiane krzywej płata skrzydła i zmniejszenie kąta natarcia. Przy jego użyciu można lecieć sporo szybciej (normalnie 38km/h, ze speedem 50..60km/h - parametry w spokojnym powietrzu) oczywiście kosztem zwiększenia szybkości opadania (z normalnych 1m/s do 2,5m/s przy pełnym speedzie). Jest to jednak niezbędny element pilotażu przy lataniu pod silny wiatr co ma miejsce zwłaszcza na wydmach i klifach. Nie możesz tam bowiem pozwolić by wiatr zwiał Cię na zawietrzną (poza grań), ale bardzo często lecisz pod wiatr halsując ósemkami. Ponieważ prędkość dla paralotni nie jest istotna względem ziemi, a względem powietrza, stąd bez speeda, można lecąc pod silny wiatr posuwać się względem ziemi do tyłu i w efekcie wylecieć na zawietrzną.

Na szczęście udało się bez takich atrakcji jak miałem w Hiszpanii i poradziłem sobie z wiatrem ku szcześliwemu żeglowaniu w przestworzach które jak widac poniżej uskuteczniałem w oceanicznej scenerii.


Z jednej strony więc daleko ciężej mi się latało przy moim niedoważonym skrzydle, z drugiej byłem w stanie uzyskać fajne przewyższenie, wychodząc na oko prawie 200m ponad startowisko w najlepszym momencie. Fajnie to było też widać wage wagi ;) obserwując innych pilotów. Maro był w stanie lecieć pod wiatr dużo szybciej niż ja, ale z kolei każde noszenie mnie wypychało sporo wyżej niż jego. Na zdjęciu poniżej Maro w pościgu za mną.


Dzisiaj pierwszy lot w tej lokacji trwał prawie 2h. Zimno dokuczliwe, zwłaszcza, że w samym swetrze bez kurtki którą bezsensownie zdjąłem tuż przed startem (bo było ultra ciepło). W górze bardzo zimno, wysokość plus wiatr robią swoje. Nic więc to że na dole milutko. Było. U góry marzne i musze rozcierać dłonie co jakiś czas. Jutro zdecydowanie zakładam rękawiczki i 4 warstwy ciuchów do latania, bez względu jak ciepło będzie przy starcie. Na zdjęciu poniżej widac mnie wysoko nad całym wzgórzem.


Suma sumarum: fun niesmowity. Wrażenie lotu ciągłego, pełnej (no powiedzmy wystarczającej :) kontroli nad skrzydłem daje podwójną dawke dopaminy, serotoniny i wszystkich innych chemicznych gówien którymi raczy mnie moja szyszynka. Ustawiczny dwu godzinny orgazm w powietrzu. A mówią że tylko kobiety tak długo mogą. Bujda na resorach powiadam ;-)

Brak komentarzy: