No więc lądujemy. Teren tragiczny. Wiemy już, że drzewa nie wyminiemy. Czy jest to coś pojedynczego (jak na zdjęciu), czy też cały duży zagajnik bez skrawka polany, warto pamiętać o kilku rzeczach. Przede wszystkim paralotnia ma dużą bezwładność: Każdy manewr zabiera cenne sekundy, co przy prędkości rzędu kilku m/s oznacza często 20m dalej :-) Innymi słowy zapomnijmy o piękny manewrach, gdzie idealnie wlecimy między dwa drzewa lub w krzywą polanke o metr szerszą od paralotni gdzie zakręcimy z dokładnością do centymetrów. To się nie uda. Nie mają więc sensu próby manewrowania jak na parkingu, bo zawiodą na pewno, a na dodatek jeśli zaczepimy kawałkiem skrzydła o drzewo, sytuacja potoczy się błyskawicznie: skrzydło się np. złoży, rozedrze, a my spadniemy z wysokości nastu metrów...
Dlatego kiedy wiemy już że przed nami nieuniknione, podejmujemy błyskawicznie kilka ważnych decyzji:
* lepsze drzewa liściaste bo bardziej elastyczne i lepsza amortyzcja
* lepsze troche większe niż malutkie (musimy się utrzymać!)
* wlatujemy centralnie w środek, tzw. 'na pień' (o tym za chwile)
* celujemy czubek, ale nie za wysoko
W lądowaniu 'na pień' chodzi bowiem o to, żeby skrzydło przeleciało centralnie nad drzewem (my właśnie dobiliśmy do pnia, więc skrzydło u góry mając prędkość wyprzedza nas) i zawinęło się po drugiej stronie całego drzewa. Dzięki temu, na pewno my + skrzydło skutecznie splątamy się na drzewie po obu (!) jego stronach i po prostu zawiśniemy na linkach jak w pajęczynie. Jeśli próbowalibyśmy oblecieć drzewo, lub nie uderzyć w środek, to skrzydło poleci dalej, prawdodpobnie nas wyrwie bo nie mamy czego się chwycić, straci tak czy tak sterowność i poleci w dół, a my po prostu spadniemy za nim. Auć.
Jak już się złapiemy to za wszelką cene chwytamy się grubych konarów lub pnia i nie pozwalamy się wyrwać skrzydłu: co zapewniam Was, będzie próbowało wrednie zrobić. Na nic marzenia że może warto bo je ustabilizujemy. Nie wolno się puścić drzewa. W tej bowiem chwili skrzydło jest nie do opanowania i jeśli nas wyrwie, to po prostu spdadniemy za nim na ziemie z kilku/nastu metrów. Mniam :/
Utrzymaliśmy się. Szybki telefon do przyjaciela, lub GOPRu, a w międzyczasie kilka słów o wyposażeniu: warto ze sobą mieć trzy rzeczy, na wypadek leśniczych niespodzianek:
* telefon, żeby zadzwonić po pomoc.
* nić dentystyczną (sic!)
* małą składaną piłkę do drewna (brzeszczot).
Wyjaśnienie potrzebne jak się domyślam tylko dla nici dentystycznej :-) Mianowicie jest to ogólnie dostępny, tani, bardzo bardzo mały, lekki, zapas wytrzymałej, długiej (30m) liny, z odważnikiem (pudełko) na końcu. Umiejąc schodzić przy pomocy liny do wspinaczki i karabinka (wiwat wspinanie się na ściance!) możemy sobie poradzić w schodzeniu z drzewa: problem polega na tym że nie będziemy brali grubej, ciężkiej liny wspinaczkowej ze sobą na lot, zaś gdy pod drzewo przyjdzie nasz znajomy (telefon :) to przecież nie wrzuci nam jej ot tak sobie na 20m w górę. Tutaj przydatna będzie właśnie nić, która opuszczona (pudełko jako odważnik!) posłuży nam do wciągnięcia liny (lub kanapki jeśli wisieliśmy pół dnia :) do góry, przywiązanej liny. Proste i pomysłowe :)
Jak mówią statystyki ponad połowa wypadków związanych z paralotniami i drzewami związana jest z upadkiem z drzewa po lądowaniu. Warto więc schodzić rozważnie i nie cieszyć się przedwcześnie! Ubezpieczenie też pomaga ;-)
Aha, jak już zejdziemy, to radzę: paralotnie spokojnie można zostawić i iść do domu odpocząć po stresującym lądowaniu (i dać znać partnerowi, że to co za chwilę powiedzą o nas w TV to plotki :-). Zdecydowanie nikt nam nie ukradnie poplątanego kawałka szmaty zawieszonego dość wysoko na drzewie. Co najwyżej orły nam na nią nasrają ;-) Ściągniemy ją następnego dnia. Na spokojnie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz