Siedzę sobie obolały po sekcji na ściance, więc to chyba dobry moment żeby napisać zaległe posty. Co prawda jak zwykle po wspinaczce moje drogocenne ;) opuszki wrażliwie reagują na ciepło. Dziwna reakcja, więc pisanie uskuteczniam w rytmie delikatnym.
A jeśli mowa o filmie... Nie poszedłem co prawda na Indiego w pierwszych dniach, ale zdecydowanie chciałem go obejrzeć. Trailer był całkiem ok, ale tym co naprawdę ciągnęło mnie przed ekran, były wspomnienia z pierwszych części. Nie muszę dodawać że bardzo miłe wspomnienia. Wzbogacone dziesiątkami godzin spędzonymi w szkole średniej przed ekranem komputera na graniu w Indiego (vivat Lucas Arts!) Tak więc któregoś czerwcowego wieczora wyciągnąłem znajomą na nocny seans w Sztuce. A teraz.... przepraszam ją za to :-)
Nie bójmy się powiedzieć, film jest słaby. Nie jest może tragiczny, ale zdecydowanie słaby (2.1). Jeśli go nie widziałeś to nic nie tracisz. Scenarzyści wyciągnęli ostatnią krople soku. Aczkolwiek z pomarańczy z której ktoś wcześniej wydusił już normalną jego ilość. Efekt? Sok jest, pełna szklanka, tyle że sok wyciskany co najmniej ze skórki. Takiej wiecie, grubej, pryskanej i z cellulitem - jak w pomarańczach z Tesco. Aha, i z pestkami. Jakoś się więc historia trzyma kupy, ale ta kupa jakaś taka rzadkawa... Doszedłem potem do wniosku, że może jestem za stary na taki film. Musiałbym skonsultować moje odczucia z mną samym z okresu szkoły - może wtedy wyszedłbym z filmu na miękkich nogach? Tymczasem pozostaje mi tylko raczej napisanie, że film nie oferuje niczego specjalnego. Aha, większość fajnych scen jest w trailerze, i niestety potem w filmie nie robią już one wrażenia.
Jedynym pozytywem jest Harrison Ford, aczkolwiek może nie za grę, ale za to że po prostu jest. Jak na 60 letniego dziadka, trzyma się naprawdę nieźle! Z chęcią chciałbym tak wyglądać za 30 lat :)
Moja ocena: 2.1 - tylko dla prawdziwych wyznawców.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz