wtorek, 1 września 2009

Dachstein - ochłody ciąg dalszy, czyli suszenie glajta

Na wydobyciu mnie z wody przez ratownikow mój wczorajszy "fun" się nie kończy. Jak juz wszedlem na środku jeziora na łódkę, ważąc w mokrych ciuchach z kilkanaścia kilo więcej, musiałem na chwile usiąść. Jednak sytuacja była mocno stresogenna. Ratownicy wydobyli mnie, mojego glajta, zapas, a nawet rączkę od zapasu pływającą gdzieś obok. Okulary zdjąłem jeszcze sam w wodzie.

Śmiesznie jest przy nadbrzeżu. W trójkę ledwo dajemy radę wyciągnąć całość na pomost. Waży to z wodą zdrowo ponad 100kg. Dziękuje ratownikom i uśmiecham się do Dalibora który przyjechał na rowerze z lądowiska. Wszystko OKA - sorry że spaprałem tego full stala - dupa ze mnie :) Wracam powoli z częścią rzeczy na lądowisko, gdzie rozbieram się do bokserek (na szczęscie jest ultra ciepło, a bokserki nadają się do publicznego w nich paradowania :-) i wracam z dwoma osobami po skrzydło. W trójkę udaje się je dotaskać na lądowisko. Przez kolejne trzy godziny cztery osoby rozplątują plątanine 300m lin. Jest to makabryczne zadanie i gdyby nie różne kolory linek oraz sprawdzone strategie rozplątywania tego bagna, byłoby to zadanie bez szans na powodzenie. Sam główny węzeł jest długi na 2m i szeroki na 15 cm :) W międzyczasie Slavek pomaga mi suszyć zapas biegając z nim po łącę.


Nie zdążąm jednak przed zachodem słońca wysuszyć glajta i zapasu, o ile ten drugi jest bardzo delikatny i cieniutki (aż dziw bierze jak bardzo ulotny, a wręcz zmysłowy jest materiał :) i przez noc wyschnie w środku pensjonatu (bo jako nie duży na pewno znajdzie się na niego miejsce), o tyle skrzydło to już 23 metry kwadratowe podwójnej powierzchni. Bez szans. Następnego dnia rano i tak nie idę latać, raz że w ch.j pracy (gadałem chyba 4h przez telefon), dwa że muszę pobiegać po łacę z glajtem by go wysuszyć. Musze też dokładnie sprawdzić wszystkie linki, czy aby na pewno dobrze to rozplątaliśmy. Suma sumarum na pierwszy lot łapie się dopiero koło 14.